To hole up in Nora

Anonim:

zaszyć się w norze


[Od Nieczytelnych]
Ten tekst jest jednym z wielu, które trafiły do wsparciowego i wspominkowego wilczycowego zina, który niestety udało nam się wydać dopiero po eksmisji obozu. Sposród wielu innych powodów, jak na przykład queerowość okupacji czy unikalność samego lasu, Wilczyce wydają nam się wyjątkowe też dlatego, że zdecydowanie wpisują się w globalne zjawisko Stref Bronionych (ZAD, od zone à défendre). Poza blokowaniem danych działań przemysłu i kapitału (jak budowy lotnika na terenie ZAD de Notre-Dame-des-landes czy wycinki lasu pod odkrywkę, jak w przypadku Hambi), przekształcane są w strefy autonomiczne, zamieszkane w pełnym sensie tego słowa, lub do takiej autonomii dążą, tworząc przy tym zupełnie inne światy. Sądzimy, że Wilczyce stworzyły w Norze właśnie jeden z takich innych światów i że warto to celebrować. Przeciwko kapitalistycznemu zniszczeniu świata możemy się przeciwstawić tworzeniem takich miejsc, w których przede wszystkim da się żyć.

Tekst ten jest też częścią naszej serii ANOTHER life, o życiu pełnią życia pomimo narzucanej nam kapitalistycznej rzeczywistości.


Potrzebowałam przerwy od miasta i w sumie też jakiejś spontaniczności. Siedzenie w betonowym budynku, z plastikowym oknem wychodzącym na asfaltową drogę w czterdziestostopniowym upale? Nie, dzięki.

Osiem godzin w pociągu też nie brzmi dobrze, ale mamy szczęście i trafiamy na pusty przedział. Rozwaleni na trzy miejsca każde przesypiamy całą noc, a do Przemyśla dojeżdżamy skoro świt, czyli zanim zdążył się otworzyć jakikolwiek kebab. Teraz kolej na busa. I co? I chuj. Przygotowaliśmy się na wszystkie okoliczności, sprawdziliśmy połączenia, przesiadki, godziny i przystanki – ale na to, żeby sprawdzić, czy akurat po naszej trasie nie przejeżdża Tour de Pologne, to nie wpadliśmy. Trochę komedia absurdu, a że żadnej tragedii nie stwierdzono, to czekamy sobie spokojnie, bo co mamy robić. Palę peta za przystankiem, a jakaś miejscowa staruszka streszcza mi swoją historię schorzeń.

W końcu wsiadamy do autobusu przekonani przez sympatycznego kierowcę, że zawiezie nas tak daleko, jak tylko da radę. Facet mistrzowsko kluczy po wioskach i wioseczkach, omija zamknięte drogi, improwizuje, ale w końcu nadchodzi ten moment, kiedy dalej przejechać już się nie da. Za to można iść poboczem; pały obstawiające trasę nie oponują. Żeby nie iść po asfalcie i żeby nie mijać się z peletonem, schodzimy w bok, w krzaki. Trafiamy na rzeczkę z krystalicznie czystą wodą i dla samego smaku przygody przechodzimy przez nią boso, niosąc buty w rękach. Po kilku kilometrach w pełnym słońcu odechciało nam się jakichkolwiek przygód. Po dziesięciu odechciało mi się czegokolwiek, a nieleczona kontuzja mściła się na mnie z każdym krokiem. Koniec końców zrobiliśmy ich chyba dwanaście.

Tak w sumie, to do Nory trafiliśmy przypadkiem. Naszym celem był Turnicki, ale zawiedliśmy się trochę atmosferą i ekipą w obozie. Podobno trafiliśmy na nienajlepszy moment, bo okoliczności przyciągnęły do obozu rodziny z dziećmi, a główną aktywnością było machanie do uczestników wyścigu w stroju misia. Zbiegiem okoliczności zabraliśmy się w Bieszczady z wilczym załogantem. Planowaliśmy łapać stopa, ale jedna z idekowych osób zaproponowała nam podwózkę. Przejeżdżając przez Stuposiany, mija się nową siedzibę nadleśnictwa. Nowoczesne monstrum ma dwie kondygnacje, design mający prawdopodobnie nawiązywać do tradycji i chyba z tysiąc metrów kwadratowych. Przyznam, że zbierałam szczękę z podłogi.
– Wyjebali na to z osiem milionów – rzuca nasz towarzysz.

Jakiś czas później zrobiłam sobie research. Najważniejsze w moich odkryciach jest to, że Lasy Państwowe finansują się same. A że to dochodowy biznes, to co jakiś czas któryś minister finansów próbuje włączyć je pod skrzydła swojego resortu, leśnicy protestują, zbierają podpisy, a rząd się wycofuje. Ktoś mądry podrapał się po głowie i stwierdził – a co jeśli by tak zmniejszyć zyski i mieć spokój? No to zwiększmy koszty – i stąd te wszystkie remonty, wille, nowy sprzęt i wysokie pensje.

Istnieje w ogóle coś takiego jak Fundusz Leśny – „przeznaczony na wyrównywanie niedoborów środków finansowych w nadleśnictwach, posiadających niekorzystne warunki przyrodniczo-ekonomiczne do prowadzenia gospodarki leśnej”. W praktyce działa to tak, że hajs z najbardziej dochodowych nadleśnictw transferowany jest też do tych, które stale, rok w rok przynoszą straty – jak na przykład regiony górskie. Najwięcej z zasady dostaje, co za niespodzianka, Krosno. Ta wycinka w Bieszczadach im się w ogóle nie opłaca, co roku do niej dopłacają, a i tak rżną dalej.

Kierowca wysadził nas na parkingu koło „Zagrody Pokazowej Żubrów”. Albo raczej, jak to miejsce nazywają Wilczyce, więzienia. Podobno od czasu do czasu za gruby hajs organizuje się polowania i wypuszcza się jakiegoś „na wolność”, żeby potem go zastrzelić – wprawdzie nie znalazłam nigdzie potwierdzenia dla tej historii (w sumie zdziwiłabym się, gdyby było inaczej), ale komercyjne polowania na żubry były możliwe jeszcze nie tak dawno, a na amerykańskich forach dla myśliwych wiszą dosyć świeże narzekania na to, jak ostatnio skoczyły ceny takich atrakcji. W każdym razie, stamtąd czekała nas godzinka podejścia i naszym oczom ukazała się okupacja i wydzielenie 219a.

Wyjątkowy obszar, piękny las, stare drzewa. I nie pierwsza próba jego ochrony. Wydzielenie, przy którym założono blokadę, graniczy bezpośrednio z Bieszczadzkim Parkiem Narodowym i leży na obszarze Natura 2000. Wchodziło też w skład jednej z wersji proponowanego rezerwatu przyrody „Przełom Wołosatego”. Pod koniec 2019 nadleśnictwo Stuposiany ogłosiło przetarg na nadchodzący rok, który uwzględniał wyręb drewna w wydzieleniu. Były apele, były petycje, nawet Olga Tokarczuk wypowiadała się w temacie. Oczywiście „cięcia w 219a mają na celu inicjowanie odnowienia naturalnego” – bo podobno bez ludzkiej interwencji przestaną rosnąć młode drzewa i las wymrze. Wiecie, za dużo starych drzew z rozłożystymi koronami, za dużo cienia. Pominę to milczeniem. Za to okoliczne wydzielenia dają niezły pogląd na to, jak mogłoby wyglądać 219a, gdyby nie okupacja. Można wleźć w płynące błotem drogi zrywkowe. Można obejrzeć zdjęcia 216a, dla którego plan pozyskania drewna zakładał bardzo podobne cięcia. Można (było?) zobaczyć ścięte pnie leżące w 213, tuż obok tabliczki wyznaczającej granicę Bieszczadzkiego Parku Narodowego.

Obóz zrobił na mnie dobre wrażenie i poczułam się w nim bardzo domowo. Wspólna, dostępna kuchnia z opisanymi pojemnikami, no-shop pełen przeróżnych ciuchów, strumyczek do picia i mycia, no i niesamowicie ciepłe osoby. Wtedy, jeszcze jako gościni, nie odczułam żadnej hierarchii, nawet tej nieformalnej, o którą tak łatwo w niehierarchicznych grupach. Brałam udział w obozowych pracach, gotowałam, zmywałam, myłam się wodą grzaną na słońcu w czarnym wiadrze i uczyłam się przydatnych rzeczy – udało mi się spełnić moje małe wyjazdowe marzenie i spróbować wspinaczki. Miałam też okazję zobaczyć popielice, przecudne małe gryzonie wyglądające jak połączenie najbardziej uroczych cech myszy, szczurów i wiewiórek. Do tego strasznie sprytne – porządne zabezpieczenia żarcia to podstawa. Zresztą, lisy też lubią świsnąć niepilnowany prowiant. Poza oczywistą potrzebą uniknięcia spustoszenia, jakie mogą siać w spiżarni takie sąsiadki, chodzi też o to, żeby ich nie dokarmiać. Nie chcemy, żeby przyzwyczaiły się do naszej obecności.

Ale na okupacji nie zawsze jest taka sielanka. Śledziłam poczynania Wilczyc, od kiedy tylko pojawiły się w mediach społecznościowych i doskonale pamiętam incydent z przeciętą liną, który mógł skończyć się czyjąś śmiercią, gdyby osoby miały trochę mniej szczęścia. Pamiętam też detergent wrzucony do strumyka, powyżej kuchni. No i rzecz wtedy całkiem świeża – podrzucona mieszkankom Nory wydrążona kłoda, w której ukryta została petarda. Do ogniska trafiła niedługo przed moimi odwiedzinami, na szczęście nikomu nic się nie stało – ale kiedy trafiła do obozu? Tego nie wiadomo. Za to widać, że ktoś absolutnie nie ma skrupułów.

Mój pobyt obył się bez takich atrakcji. Nie było żadnych nieprzyjemnych odwiedzin, a ja całą swoją energię mogłam włożyć w szeroko pojęte chillowanie, internetowy detoks, bo w większości obozu nie ma zasięgu i rozwiązywanie krzyżówek. Za to na pewno nie powiedziałobym, że było nudno. W takich okolicznościach przyrody nawet wieczorne sranie staje się przygodą. Wyobraź sobie ciemność, ale nie taką miejską, poprzecinaną latarniami, oknami sąsiadów czy nawet po prostu reflektorami samochodów; taką zupełną, której nie rozświetla nawet księżyc, bo chowa się za drzewami. Ze zdychającą już trochę czołówką schodzisz ze ścieżki i wchodzisz kilkadziesiąt metrów w las. Ten spacerek, któremu w dzień nie poświęcasz szczególnej uwagi, w nocy wydaje się być podejrzanie długi – może się zgubiłaś? Ale nie, w końcu widzisz przed sobą Kidawę; konkretniej baner wyborczy z jej twarzą, który robi za dach i ścianki wychodka. Siadasz na beczce, a każdy szelest staje się dzikiem albo niedźwiedziem. Zza Kidawy jeszcze bardziej nic nie widzisz, więc wyobraźnia ma pole do popisu. Może to brzmi głupio, pewnie sama bym wyśmiała taką opowieść, ale przysięgam, że wtedy absolutnie nie było mi do śmiechu. Jak nie wierzycie, to przyjedźcie i sami sprawdźcie, Wilczyce na pewno się ucieszą na wasz widok.

Przeokropnie ściskało mnie serce, jak trzeba było już wracać. Spakowana, z wysuszonym na słońcu i złożonym namiotem, z plecakiem lżejszym o kilka rzeczy zostawionych w Candy no-shopie, schodziłam znaną już trasą w stronę więzienia dla żubrów. Po obu stronach szlaku bujnie rosły szałwia i mięta, których zapach mieszał się z charakterystyczną wonią lasu. Słońce grzało mi w plecy, a kontuzja próbowała zabić, ale kiedy piszę ten tekst, to czuję, jak bardzo tęsknię za tym miejscem. Myślę, że Nora jest na skalę P*lski zupełnie wyjątkowa.

The Coming Insurrection: Against the Metropolis

Niewidzialny komitet:

insurekcja, która nadchodzi

przeciwko metropolii


[Od osób tłumaczących]
Jeden z rozdziałów Insurekcji, która nadchodzi (Krąg czwarty: „Prościej, fajniej, mobilniej, bezpieczniej!”). Jest w nim mowa o metropolii – teatrze konfliktu wielu współczesnych starć z siłami porządku. Osoby autorskie chcą pokazać z jak wrogim otoczeniem muszą mierzyć się współcześni powstańcy i je objaśnić, by umożliwić skuteczniejszą walkę.

Część naszej serii Ruchy przeciwko bezRuchowi, o politycznym bezruchu i wszystkim, co mu się przeciwstawiają.


Dość już mówienia o „mieście” i „wsi”, a już w ogóle o ich odwiecznej opozycji. Widok, który się przed nami roztacza, w ogóle ich nie przypomina – ani z daleka ani z bliska. To raczej jednolita urbanistyczna powłoka, bez formy i porządku; obszar opustoszały, nieokreślony i nieograniczony; globalne kontinuum umuzealnionych ścisłych centrów i parków krajobrazowych, blokowisk i gospodarstw rolnych, stref przemysłowych i osiedli deweloperskich, wiejskich gîte[1] i sieciowych barów: metropolia. Oczywiście, istniały miasta starożytne, tak samo jak średniowieczne czy nowożytne. Ale nie ma czegoś takiego, jak miasta metropolitalne. Metropolia żąda aneksji wszystkich terytoriów. Wszystko tu współżyje, nie tyle geograficznie, co poprzez splątanie swoich sieci.

Właśnie dlatego, że miasto prawie zaniknęło, jest teraz fetyszyzowane – tak samo jak Historia. Byłe manufaktury w Lille stają się salami widowiskowymi, a zabetonowane centrum Le Havre jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Pekińskie hutongi, które kiedyś otaczały Zakazane Miasto, zostały rozebrane i zastąpione podróbkami umieszczonymi kawałek dalej w ramach ciekawostki. W Troyes stoją budynki z pustaków obudowane murem pruskim – pastisz przywodzący na myśl butiki w stylu wiktoriańskim w paryskim Disneylandzie. Dla historycznych centrów, które przez długi czas były zarzewiami buntu, w organizmie metropolii znalazło się miejsce – teraz są oddane turystyce i ostentacyjnej konsumpcji. Są wysepkami komercyjnej bajki, utrzymywanej jarmarkami i estetyką, ale także siłą. Duszący sentymentalizm jarmarków świątecznych jest okupiony stale rosnącą liczbą ochroniarzy i patroli. Kontrola wspaniale wtapia się w komercyjny krajobraz, pokazując swoje autorytarne oblicze każdemu, kto zechce je zobaczyć. To pomieszane czasy, czasy mieszania się muzyki, pałek teleskopowych i waty cukrowej; nadzór policyjny dodaje tu tylko uroku!

Ten posmak autentyczności-w-cudzysłowie i idąca z nią w parze kontrola towarzyszy drobnomieszczaństwu w ich kolonizacji ubogich dzielnic. Wyparci ze ścisłych centrów, udają się tam, aby odnaleźć „życie sąsiedzkie” którego nigdy nie znajdą w prefabrykowanych domach firmy Maisons Phénix[2]. Przeganiając z tych dzielnic biednych, samochody i imigrantów, sprawiając, by były schludne i usuwając wszystkie zarazki, rozwalają w drobny mak wszystko to, czego w nich szukali. Na miejskich billboardach śmieciarz i ochroniarz podają sobie ręce, a slogan głosi: „Montauban, czyste miasto”.


Kontrola wspaniale wtapia się w komercyjny krajobraz, pokazując swoje autorytarne oblicze każdemu, kto zechce je zobaczyć.


Ta sama przyzwoitość, która zmusza urbanistów do tego, by nie mówili już o „mieście”, które zniszczyli, ale o „obszarze miejskim”, powinna skłonić ich również do niemówienia już o „wsi”, której też już nie ma. To, co zajmuje jej miejsce, to krajobraz dla zestresowanych, wykorzenionych mas; przeszłość, którą łatwo teraz zainscenizować, gdy liczba chłopów tak zmalała. To kampania marketingowa wdrożona na „terytorium”, gdzie wszystko musi być albo wycenione, albo zyskać status dziedzictwa narodowego. Wszędzie, aż po najbardziej odległe kościelne dzwonnice, panuje ta sama lodowata pustka.

Metropolia jest równoczesną śmiercią miasta i wsi na skrzyżowaniu wszystkich klas średnich – pośrodku klasy średniej, która od „ucieczki ze wsi”[3] po „peryurbanizację”[4] rozciąga się w nieskończoność. Zeszklenie[5] globalnego terytorium jest godne cynizmu właściwego współczesnej architekturze. Licea, szpitale i mediateki są różnymi wariantami tego samego motywu: przejrzystości, neutralności, jednolitości. Masywne, płynne budynki, przy projektowaniu których nie trzeba było wiedzieć, co będą mieściły, a które mogłyby znajdować się i tutaj, i gdziekolwiek indziej. Co można zrobić ze wszystkimi biurowcami przy La Défense, La Part Dieu czy Euralille? Określenie flambant neuf mówi wszystko na ten temat[6]. Szkocki podróżnik świadczy o wyjątkowym splendorze siły płomieni po tym jak w maju 1871 roku powstańcy spalili paryski ratusz:

„Nigdy nie wyobrażałem sobie nic piękniejszego: to znakomite. Ludzie Komuny są przerażającymi szubrawcami, temu nie zaprzeczę; ale cóż za artyści! I nie byli nawet świadomi swego własnego dzieła! (…) Widziałem ruiny Amalfi skąpane w lazurowych falach Morza Śródziemnego, ruiny świątyni Tung-hoor w Punjabie; widziałem Rzym i wiele innych rzeczy: nic jednak nie dorównuje temu, co własnymi oczyma ujrzałem dzisiejszej nocy.”

W metropolitalnej plątaninie pozostaje uwięzionych kilka fragmentów miasta i kilka pozostałości wsi, ale żywe są jedynie dzielnice relegacji[7]. Paradoks polega na tym, że miejsca, które sprawiają wrażenie najbardziej niezamieszkiwalnych, są jedynymi, w których nadal w jakiś sposób się mieszka. W starym zeskłotowanym baraku zawsze będzie więcej życia niż w tych luksusowych apartamentach, do których można tylko wstawić swoje meble, udoskonalić wystrój i czekać na kolejną przeprowadzkę. W wielu megalopolis slumsy są ostatnimi żyjącymi i nadającymi się do zamieszkania miejscami – i najbardziej zabójczymi, co nie jest szczególnie zaskakujące. Są przeciwieństwem elektronicznego wystroju światowej metropolii. Miasta-sypialnie na północnych przedmieściach [banlieue] Paryża, opuszczone przez polujące na domki z ogródkiem drobnomieszczaństwo, a przywrócone do życia przez masowe bezrobocie, płoną jaśniejszym światłem niż Dzielnica Łacińska[8] – bijącym zarówno ze słów, jak i ognia.

Pożoga listopada 2005 roku[9] nie była rezultatem ekstremalnego wywłaszczenia, jak się to często przedstawiało – przeciwnie, wynikała z pełnego zawłaszczenia terytorium. Jasne, można palić samochody, bo jest się wkurwionym, ale całomiesięczne rozniecanie zamieszek i ciągłe trzymanie policji w szachu wymaga wiedzy o tym, jak się organizować, porozumienia i współudziału, trzeba perfekcyjnie znać teren, mieć wspólny język i wroga. Ogień rozprzestrzeniał się pomimo kilometrów i tygodni. Pierwszym płomieniom odpowiadały kolejne – tam, gdzie najmniej się ich spodziewano. Gdy plotki roznoszą w zgiełku, nie da się ich podsłuchać[10].


W starym zeskłotowanym baraku zawsze będzie więcej życia niż w tych luksusowych apartamentach, do których można tylko wstawić swoje meble, udoskonalić wystrój i czekać na kolejną przeprowadzkę.


Metropolia jest terenem nieustannego konfliktu o niskiej intensywności[11], w którym zdobycie Basry, Mogadiszu czy Nablusu wyznacza jedynie jego punkty kulminacyjne. Miasta były przez długi czas miejscami omijanymi przez wojsko – co najwyżej się je oblegało – metropolia jest jednak w pełni kompatybilna z wojną. Konflikt zbrojny to jedynie moment w jej ciągłej rekonfiguracji. Bitwy prowadzone przez światowe potęgi przypominają policyjną robotę w czarnych dziurach metropolii, którą ciągle trzeba zaczynać od nowa – „czy to w Burkina Faso, Południowym Bronxie, w Kamagasaki, Chiapas czy La Courneuve.” Celem „interwencji” nie tyle jest zwycięstwo, czy nawet przywrócenie porządku i pokoju, co kontynuacja zawsze rozpoczętego projektu zabezpieczania. Wojny nie można już wyizolować w czasie – zamiast tego rozszczepia się ona w serię wojskowych i policyjnych mikro-operacji, mających zagwarantować bezpieczeństwo.

Policja i wojsko ewoluują równolegle i idą ze sobą ramię w ramię: kryminolog żąda, aby CRS[12] przeorganizowało się w małe, wyspecjalizowane i mobilne oddziały; wojsko, kolebka metod dyscyplinarnych, kwestionuje swoją hierarchiczną organizację. Oficer NATO wdraża do swojego batalionu grenadierów „metodę partycypacyjną, w ramach której wszyscy uczestniczą w analizie, przygotowaniu, wykonaniu i ewaluacji akcji. Plan jest całymi dniami rozważany i rewidowany w trakcie treningów i z uwzględnieniem najnowszych informacji (…). Nic tak nie spaja zespołu i nie podbudowuje jego morale jak grupowe planowanie.”

Siły zbrojnie nie tylko przystosowują się do metropolii – również ją kształtują. W ten sposób izraelscy żołnierze od czasu bitwy pod Nablusem stali się projektantami wnętrz. Zmuszeni przez palestyńskich partyzantów do opuszczenia ulic, które stały się dla nich zbyt niebezpieczne, nauczyli się przemieszczać w pionie i w poziomie przez miejskie konstrukcje, wybijając w sufitach i ścianach dziury. Oficer Sił Obronnych Izraela, absolwent filozofii, tłumaczy:

„Wróg postrzega przestrzeń w tradycyjny, klasyczny sposób, a ja nie zgadzam się na podążanie za taką interpretacją i wpadanie w jego pułapki. (…) Chcę go zaskoczyć! To jest istota wojny. Muszę wygrać. (…) Wybrałem więc metodologię, która przeprowadzi mnie przez ściany. (…) Pozwoli być jak robak, który idzie naprzód, zjadając wszystko, co znajdzie na swojej drodze.”

Przestrzeń miejska to więcej niż tylko teatr konfliktu, to również jego narzędzie. Wszystko to przywodzi na myśl radę, tym razem dla stronnictwa insurekcyjnego, której udzielił Blanqui[13]. Zalecił on przyszłym powstańcom Paryża, żeby w ramach obrony swoich pozycji przejęli domy stojące przy zabarykadowanych przez nich ulicach; żeby przebili się przez ich mury, by je ze sobą połączyć; żeby zniszczyli schody na pierwsze piętro i wybili dziury w podłodze, by móc obronić się przed potencjalnymi atakującymi; żeby drzwiami zabarykadowali okna i zamienili każde piętro w stanowisko strzeleckie.

Metropolia to nie tylko zurbanizowany klaster, ostateczne zderzenie miasta z wsią – to również przepływ istot i rzeczy. Prąd, który przenika przez wszystko, przechodzi przez sieć światłowodową, przez trakcje TGV[14], satelity i kamery monitoringu: aby ten świat nigdy nie przestał biec ku swojej zagładzie. Prąd, który chciałby wszystko porwać swoją beznadziejną mobilnością, który mobilizuje wszystkich. W metropolii atakują cię informacje i wiele wrogich sił; tu nie pozostało nic, jak tylko biec; tu trudem staje się czekanie, nawet na kolejny wagon metra.

Namnażenie się środków transportu i komunikacji bez przerwy odrywa nas od tu i teraz, przez ciągłą pokusę bycia gdzieś indziej: złap pociąg TGV, RER[15] czy telefon – żeby być już tam. Jedyne, co taka mobilność implikuje, to wykorzenienie, izolację i wygnanie. Nikt by tego nie zniósł, gdyby z tą mobilnością zawsze nie wiązało się zabieranie ze sobą prywatnej przestrzeni, podręcznego wnętrza. Prywatna bańka nie pęka, a raczej płynie z prądem. To nie koniec owijania się w kokon[16], tylko wprawienie go w ruch. Od dworców, przez galerie handlowe i banki inwestycyjne, po hotele – wszędzie panuje ta tak banalna obcość, tak bardzo nam znajoma, że koniec końców nie pozostaje nic bardziej swojskiego od niej. Bujność metropolii jest przypadkową mieszanką określonych vibe’ów, które można bez końca rekombinować. Centra miast nie reklamują się jako identyczne, ale przedstawiają się jako oferty oryginalnych klimatów, pośród których ewoluujemy, wybierając jeden, porzucając drugi – jak na swego rodzaju egzystencjalnych zakupach, gdzie decydujemy pomiędzy stylami barów, ludzi, dizajnów albo playlistami na iPodzie. („Z moją empetrójką jestem panem mojego świata.”) Aby przetrwać ten otaczający nas uniformizm, naszym jedynym wyjściem pozostaje bez przerwy rekonstruować nasz świat wewnętrzny, jak dziecko, które wszędzie lepi ten sam zamek z piasku; jak Robinson, który odtwarza swój kupiecki światek na bezludnej wyspie – z tą różnicą, że naszą bezludną wyspą jest sama cywilizacja i że nas, nieustannie na niej lądujących, są miliardy.

Właśnie dlatego, że metropolia budowana jest na przepływie, jest ona jedną z najbardziej wrażliwych formacji, jakie kiedykolwiek stworzył człowiek. Elastyczna, subtelna, lecz wrażliwa. Wystarczy nagłe zamknięcie granic z powodu szalejącej epidemii, braki w zaopatrzeniu czy zorganizowane blokady arterii komunikacyjnych, a cała scenografia się wali i nie da się już zamaskować ciągle nawiedzających ją scen rzezi. Świat by tak nie pędził, gdyby nie musiał ciągle uciekać przed swoim upadkiem.

Jej sieciowa struktura, cała technologiczna infrastruktura węzłów i połączeń, i zdecentralizowana architektura są próbami zabezpieczenia metropolii przed jej nieuchronnymi awariami. Internet musi przetrwać atak jądrowy. Permanentna kontrola przepływu informacji, ludzi i produktów musi gwarantować metropolitalną mobilność i identyfikowalność naszych śladów oraz zapewniać, że nigdy nie zabraknie palety towarów w magazynie, że nikt nigdy nie zapłaci skradzionym banknotem i że żaden terrorysta nigdy nie znajdzie się w samolocie. Wszystko dzięki chipowi RFID, biometrycznemu paszportowi i profilowaniu DNA.

Ale metropolia wytwarza również narzędzia swojego własnego zniszczenia. Amerykański ekspert do spraw bezpieczeństwa tłumaczy porażkę w Iraku zdolnością partyzantów do użycia nowych sposobów komunikacji na swoją korzyść. Amerykańska inwazja nie wyeksportowała tam demokracji tylko swoje cybernetyczne sieci; przywiozła ze sobą jedną z broni przyczyniających się do własnej klęski. Upowszechnienie się telefonów komórkowych i punktów dostępu do internetu dało partyzantom bezprecedensowe środki do organizowania się i możliwość stania się nieuchwytnymi celami.

Każda sieć ma swoje słabe punkty – węzły, które należy rozwikłać[17], aby zatrzymać krążenie, aby implodować sieć. Dowiodła tego niedawna, największa w Europie przerwa w dostawie prądu[18]: wystarczył pojedynczy wypadek z wysokonapięciowym przewodem i spora część kontynentu pogrążyła się w ciemnościach. Pierwszym gestem, który pozwala, by w środku metropolii coś się wydarzyło, żeby otworzyły się nowe możliwości, jest zatrzymanie jej perpetuum mobile. To właśnie zrozumieli tajscy rebelianci, gdy niszczyli stacje przekaźnikowe. To rozumieli przeciwnicy CPE, gdy blokowali uniwersytety, a później próbowali zablokować całą gospodarkę[19]. Rozumieli to również strajkujący w 2002 amerykańscy dokersi, gdy dziesięć dni blokowali główne porty na Zachodnim Wybrzeżu, żeby uratować trzysta miejsc pracy. Amerykańska gospodarka w takim stopniu opiera się na przepływie towarów z Azji, że koszt tej blokady wynosił ponad miliard dolarów dziennie. Dziesięć tysięcy osób może wstrząsnąć największą potęgą gospodarczą świata. Według pewnych „ekspertów”, jeśli ruch przetrwałby jeszcze miesiąc, bylibyśmy świadkami „powrotu recesji w Stanach Zjednoczonych i gospodarczego koszmaru w Azji Południowo-Wschodniej”.

Osoby autorskie: Niewidzialny Komitet

Rok wydania: 2007

Zdjęcia (kolejno): Santiago, Minneapolis, Almaty, Durban


[1] przyp. tłum.: fr. gîtes ruraux – wiejskie chatki pod wynajem, z własną kuchnią, łazienką itd., często są to zaadaptowane stare chaty robotników rolnych, budynki gospodarcze czy stodoły; typowy dla francuskojęzycznych regionów rodzaj zakwaterowania, często promowany przez lokalne władze.

[2] przyp. red.: Firma ta produkowała nisko budżetowe domy i funkcjonowała jako symbol średnio-klasowego życia na przedmieściach i wymarzonego domku jednorodzinnego. W 2022 r. postawiona w stan likwidacji.

[3] przyp. red.: ucieczka ze wsi – migracja ludności wiejskiej na obszary miejskie, proces urbanizacji z perspektywy wsi; obecnie ma głównie miejsce jako następstwo industrializacji rolnictwa.

[4] przyp. red.: peryurbanizacja (od fr. périurbanisation; peri-urban oznacza „wokół miejski”) – proces niekontrolowanego powiększania się miast, powstawania terenów, które są mieszanką miejskich i wiejskich charakterystyk; ma miejsce tam, gdzie miasta i wsie się ze sobą „zderzają”.

[5] przyp. red.: zeszklenie – przemiana stanu ciekłego w stan szklisty, wykorzystywana przy produkcji szkła. Tu osoby autorskie metaforycznie odnoszą się do upowszechnienia szkła we współczesnej architekturze, szczególnie w przypadku dużych budynków, jak wieżowce.

[6] przyp. tłum.: fr. flambant neuf – w dosłownym przekładzie oznacza „płonąco nowy”, odpowiednik polskiego „prosto spod igły”. To niemożliwa do przetłumaczenia gra słowna – autorzy próbują po prostu powiedzieć, że jedyne co da się z tymi budynkami zrobić, to je spalić.

[7] przyp. red.: relegacja – przypisanie jednostkom czy grupom niższego statusu i zepchnięcie ich przez to na margines społeczny i przestrzenny, co tworzy błędne koło: dane dzielnice uważane są za „gorsze”, bo mieszkają tam ludzie „biedni” (osoby imigranckie, uchodźcze, bezrobotne, pracujące, emerytowane itd.), a ludzie stają się „biedni”, bo tam mieszkają. Dla takich dzielnic charakterystyczne są silne więzi społeczne. W przypadku krajów wysoko rozwiniętych, takich jak francja, to często również ośrodki buntu przeciwko pol*cji i władzy ogólnie, z nawracającymi falami zamieszek i atakami na komisariaty. Pojawiały się już w tekście inne określenia na te obszary – blokowiska, dzielnice ubogie, slumsy czy banlieue. Nazywa się też je czasami „enklawami”, „rejonami niebezpiecznymi” czy „dzielnicami zakazanymi”.

[8] przyp. red.: Dzielnica Łacińska (fr. Quartier latin) – uniwersytecka dzielnica Paryża znana z bogatego życia towarzyskiego.

[9] przyp. red.: we francuskich banlieue 27 października rozpocząły się trzytygodniowe zamieszki wywołane bezrobociem wśród młodych i brutalnością pol*cji. Podczas nich spalono ponad 8000 pojazdów, a 2760 osób zostało aresztowanych.

[10] przyp. tłum.: org. La rumeur ne se met pas sur écoute – dosł. „Na plotkę nie da się założyć podsłuchu”, ale wyraz rumeur może oznaczać również rumor czy zgiełk; nie do końca możliwa do przetłumaczenia gra słowna.

[11] przyp. red.: Louis Auguste Blanqui (1805 – 1881) – od najmłodszych lat niestrudzony konspirator, rewolucjonista, autor podręcznika dla aspirujących powstańców (Instructions pour une prise d’armes). Był wielokrotnie aresztowany i równie wielokrotnie uciekał.

[12] przyp. red.: ang. low-intensity conflict – konflikt polityczno-militarny między rywalizującymi państwami lub grupami, którego nasilenie nie jest tak duże jak w przypadku wojny konwencjonalnej, ale jest większe niż w podczas rutynowej, pokojowej rywalizacji; przykładem może być konflikt w Irlandi Północnej (The Troubles).

[13] przyp. red.: fr. Compagnies Républicaines de Sécurité (pol. Republikańskie Kompanie Bezpieczeństwa) – francuskie oddziały prewencji Police nationale (pol. Policja Narodowa), przeznaczone do ochrony porządku publicznego, zabezpieczenia imprez masowych i tłumienia zamieszek i manifestacji.

[14] przyp. red.: TGV (od fr. train à grande vitesse; pol. pociąg dużych prędkości) – rodzaj francuskich elektrycznych zespołów trakcyjnych, osiągających w regularnej eksploatacji prędkości do 320 km/h.

[15] przyp. red.: Réseau Express Régional, RER (z fr. Szybka Sieć Regionalna) – regionalna sieć kolejowa wokół aglomeracji paryskiej.

[16] przyp. tłum.: ang. cocooning (od to cocoon – owijać się w kokon) – zachowanie czy też styl życia polegający na celebrowania zostawania w domu, łączący się z budowaniem własnej bezpiecznej przestrzeni; termin został stworzony w latach 80′ przez Faith Popcorn, prognostkę trendów i konsultantkę marketingową w celu opisania zachowania konsumentów wyznaczającego kierunek w rozwoju technologii – jak zdalne zakupy, homeoffice, kina domowe i wszystko inne, co sprawia, że nie musimy ruszać się z domu.

[17] przyp. tłum.: org. défaire – gra słowna łącząca jego znaczenie „zniszczyć, pozbyć się” ze znaczeniem „zrozumieć, rozsupłać”.

[18] przyp. red.: mowa o awarii zasilania z września 2003 roku, która odcięła od prądu cały półwysep Iberyjski na 12 godzin oraz okolice Genewy w Szwajcarii na około 3, a dotknęła nawet 57 milionów osób. Linia przegrzała się, co skutkowało wydłużeniem zwisu przewodów i w efekcie kontakt linii wysokiego napięcia z drzewami, co skutkowało zwarciem i automatycznym wyłączeniem – transfer został przekierowny na inną linię, tym samym dodatkowo ją przeciążając i ostatecznie wywołało to efekt domina.

[19] przyp. red.: Chodzi o trzymiesięczne protesty młodych we Francji w 2006 roku, które wybuchły w odpowiedzi na kontrowersyjny projekt ustawy dotyczącej nowej formy zatrudnienia osób poniżej 26. roku życia (CPE od fr. contrat première embauche – kontrakt na pierwsze zatrudnienie) ułatwiającej zwalnianie pracowników. Część francuskich uniwersytetów stała się wtedy ośrodkami sprzeciwu.

Destitution and the revolutionary question

Niewidzialny komitet:

destytucja a kwestia rewolucji


[Od osoby tłumaczącej]
Jest to transkrypt prezentacji Niewidzialnego Komitetu w San Cristóbal w Chiapas o ich książce pt.: Do naszych przyjaciół, która jest drugą częścią trylogii książek otwieranej przez Insurekcję, która nadchodzi. Dobrze zarysowuje szerszą problematykę poruszaną we wszystkich trzech książkach i ukazuje też walkę Zapatystów i Zapatystek z innej, ciekawej perspektywy.

Część naszej serii Ruchy przeciwko bezRuchowi, o politycznym bezruchu i wszystkim, co mu się przeciwstawiają.


Spróbuję podsumować kilka aspektów Do naszych przyjaciół, by wyłuskać trochę treści na potrzeby nadchodzącej dyskusji. Warto zauważyć, że obecnych jest dziesięciu towarzyszy z Meksyku i drugie tyle z Francji, więc kiedy zacznie się dyskusja, nie powinniśmy być zaskoczeni, jeśli odezwie się ktoś z publiczności. W końcu celem tego wydarzenia jest się spotkać.

Książka odpowiada na pytanie: jakie lekcje płyną z insurekcji ostatnich lat? Dlaczego nie doprowadziły do rewolucji? Jakie są niewidoczne przeszkody – związane z tradycją rewolucyjną – z którymi te [insurekcyjne] ruchy się zderzyły? Jeśli nie chcemy zadowalać się ideologicznymi frazesami, to musimy przyznać, że takie porażki zmuszają nas do całkowitego przemyślenia naszej koncepcji rewolucji.

Książka składa się z siedmiu głównych rozdziałów, z których każdy skupia się na konceptualnych zawiłościach zastawiających pułapki i wywołujących zamieszanie – tym samym ograniczających możliwość wyłonienia się rewolucyjnego procesu w teraźniejszości. Z tymi zawiłościami trzeba się skonfrontować i je rozsupłać. Te siedem rozdziałów tyczy się kryzysu, demokracji i rządu, tego, gdzie obecnie leży władza, cybernetyki, wojny, społeczeństwa i w końcu komuny. Do naszych przyjaciół pokazuje trudności związane z przeszkodami napotkanymi na drodze procesów rewolucyjnych ostatnich lat i stara się zarysować ścieżki, dzięki którym moglibyśmy te przeszkody przekroczyć.

W wielu przypadkach, poruszane tematy przypominają te ścieżki, którymi przez ostatnie dwadzieścia lat kroczyły przed siebie Zapatystki. Tym samym absurdalne byłoby, gdybyśmy próbowały przekonać je co do tego, co powinno się zrobić lub co jest w ogóle możliwe – właśnie dlatego, że Zapatyści robili to już od dawna. Nie będziemy też przeprowadzać apologii insurekcji przed tymi, którzy naprawdę powstali z bronią w ręku. Zamiast tego, z pomocą języka i spostrzeżeń szczegółowo omówionych w Do naszych przyjaciół, postaramy się podzielić napotkanymi przez nas trudnościami, kładąc nacisk na te, które zdawały się nam odbijać echem w meksykańskiej sytuacji.

Zacznijmy od kwestii walki przeciwko infrastrukturze. Jak pokazały insurekcje ostatnich lat, miejsca instytycjonalnej władzy funkcjonują jako swego rodzaju magnes na ruchy rewolucyjne. Gdy tylko wybucha rewolta, osoby w tych ruchach spontanicznie zbierają się przed parlamentami, rozbijają tam obozowiska albo starają się atakować i podpalać budynki rządowe – widać to było chociażby w Bośni. Zazwyczaj kończy się to jednak tym, że jak już tam dotrą i sforsują drzwi, te miejsca władzy okazują się puste (tak było chociażby w Ukrainie). Innymi słowy: odkrywają, że nie ma tam absolutnie żadnej władzy.

Chodzi o to, że współczesną formą władzy nie jest instytucja: władza nie tkwi już w instytucjach, a rządzenie nie odbywa się już w rządzie. Faktycznym miejscem władzy jest raczej organizacja samego świata – a ona jest logistyczna, materialna i technologiczna. Bardzo trudno zbuntować się przeciwko władzy, która nie wydaje rozkazów, a zamiast tego tworzy sam porządek rzeczy. Warto zauważyć, że przynajmniej w ostatnich latach, europejskie tzw. „walki społeczne” zostały poważnie osłabione. W przypadku Niemiec, Francji czy Włoch, te walki, które skupiają i polaryzują inicjatywę rewolucyjną, to te, które toczą się przeciwko infrastrukturze. To również odbija się echem w obecnej zapatystowskiej inicjatywie połączenia ze sobą dwudziestu dziewięciu różnych walk przeciwko megaprojektom w Meksyku.

Te walki mają dwa aspekty: z jednej strony polegają na uniezależnieniu się od tego technologicznego porządku – to walki o zyskanie autonomii; z drugiej, mają one zapobiec konstrukcji samych tych infrastruktur. Problemem, przed którym stoimy, jest to, że walki te są wyłącznie defensywne: ogólnie rzecz biorąc, nie udaje im się zdestabilizować wroga, a dominację tak naprawdę pozostawiają nietkniętą. Rzadko udaje się zrealizować ideę powielenia w innych częściach świata tego, co w tych walkach zostaje zbudowane.


Chodzi o to, że współczesną formą władzy nie jest instytucja: władza nie tkwi już w instytucjach, a rządzenie nie jest już w rządzie. Faktycznym miejscem władzy jest raczej organizacja samego świata (…).


Drugi problem wpisuje się w to, co nazywamy „lokalnym”. Najstarsi z tutaj zebranych upolitycznili się podczas ruchu antyglobalistycznego, kiedy dużo mówiło się o Zapatystach. Żyłyśmy wtedy na skłotach i mniej więcej co trzy czy sześć miesięcy w jakimś europejskim mieście były zadymy. W pewnym momencie zaczęliśmy się orientować, że nie było dużego związku pomiędzy tym, co robiliśmy na antyszczytach, a życiem, które wiedliśmy w naszych domach. Jednocześnie, pod koniec walk antyglobalistycznych, na miejscu było więcej dziennikarzy nagrywających demonstracje niż samych demonstrujących.

Czułyśmy silną potrzebę wyrwania się z siły przyciągania „globalnego”. Wiele osób uczestniczących w tym ruchu przeprowadziło się do innych miejsc, założyło komuny, które w niektórych dzielnicach i miasteczkach przybrały bardziej realne kształty niż w innych. Jeśli chodzi o nas, to we Francji, Włoszech i Hiszpanii jesteśmy w dużym stopniu zorganizowani lokalnie. I tutaj dochodzimy do kwestii komuny, której powrót nie jest czymś, co dotyczy tylko garstki ludzi. To fakt historyczny, który wszędzie się znów pojawia. Powrócił na placu Taksim w Stambule, gdy rewolta nadała samej sobie imię „Komuny Taksimskiej”. Podobnie powrócił on podczas ruchu Occupy w Stanach, gdy okupowany skwer w Oakland przyjął nazwę „Komuny Oaklandzkiej”. Powrócił w Kurdystanie, gdzie pierwszym gestem w obliczu ataku było powołaniem 140 komun.

Istnieją silne lokalne rzeczywistości; lecz siła naszego wroga, kapitału, leży właśnie w jego globalnej mobilności. A więc pytanie, które musimy sobie dzisiaj zadać – myślę, że to pytanie zapowiedziane również w Szóstej Deklaracji z Dżungli Lakandońskiej – brzmi: skoro stawiamy czoła globalnie zorganizowanemu wrogowi, jak możemy zbudować globalną siłę z oddziałów, które są umiejscowione, lokalne? I mówię tutaj o sile, która nie jest organizacją, a raczej wielością światów, które tak czy inaczej byłyby w stanie skoordynować swoje strategie. Z drugiej strony jest też odwieczne pytanie – jak zapobiec albo skontrować spontaniczną skłonność komun do zamykania się?

Trzeci problem dotyczy wojny. Przez złe nawyki myślowe mylimy wojnę z wojskiem. A jednak wojsko spędziło ostatnie pięćdziesiąt lat na dopracowywaniu nie-wojskowej, cywilnej koncepcji wojny. Jednym z najbardziej wyraźnych na to przykładów w kontekście społeczności zapatystowskich jest program „Vivienda Digna”[1], białych domów z czerwonym paskiem, które mają przekazać wiadomość: „Jesteśmy tu”.

Kiedy wojsko zaczęło rozwijać nie-wojskową koncepcję wojny, w ruchach politycznych rozwinął się pacyfizm charakteryzowany przez odrzucenie wojny (rozumianej jako wojna wojskowa). Gdy wojna była wszędzie, zrobiło się więcej pacyfistów niż kiedykolwiek wcześniej. To, co tak naprawdę miało miejsce, to że teoria kontr-insurekcyjna – a to właśnie poruszana tutaj forma wojny – stała się samym programem rządzenia. Propaganda medialna, zarządzanie percepcją, lokalne sprawowanie terroru czy chaos wzniecany po to, by sparaliżować trzeźwą ocenę i działanie – wszystko to stało się dziś powszechną praktyką. Stąd ciągłe odnoszenie się do wojny w Algierii we współczesnych kampaniach marketingowych.

Biorąc pod uwagę wojnę, która jest przeciwko nam toczona, musimy postawić pytanie: jak możemy uniknąć usytuowania się w symetrycznej relacji z wrogiem? Specjaliści od kontr-insurekcyjności mają na celu zdobyć serca (i umysły) ludności – co może mieć dramatyczne skutki, jak w przypadku Davida Petraeusa, który chciał zdobyć o jedno serce za dużo[2]. Jak możemy uniknąć zajęcia tej samej pozycji, którą często zajmują bojownicy i aktywiści? Inaczej mówiąc – jak możemy być ludnością? To pytanie, na które Zapatyści mają godną podziwu odpowiedź. To znaczy: jak możemy sprawić, by strategiczne potrzeganie biegu wydarzeń, odczytywanie wrogich operacji i świadomość rządowych kontr-operacji były czymś powszechnym, a nie czymś widocznym tylko dla awangardy? I tu wracamy do tego jak wyartykułować strategiczną wertykalność zaraz obok horyzontalności życia? EZLN i społeczności zapatystowskie są wyraźnie jedną z form tej artykulacji.


Jak możemy uniknąć zajęcia tej samej pozycji, którą często zajmują bojownicy i aktywiści? Inaczej mówiąc – jak możemy być ludnością?


Czwarty problem dotyczy idei destytucji. Przynajmniej od czasów Rewolucji Francuskiej, pytanie o rewolucję zadawano w kategoriach dialektyki pomiędzy władzą ukonstytuowaną a władzą konstytuującą: o rewolucji myśli się jako o momencie, w którym władza konstytuująca bierze górę nad władzą ukonstytuowaną[3]. W rzeczywistości oczywiście nie ma żadnej władzy konstytuującej, jak bardzo nie próbowałby do tego przekonywać Toni Negri. Władza konstytuująca jest fikcją, którą władza ukonstytuowana przedstawia jako coś historycznego, jak tylko udaje jej się ustabilizować sytuację. To, co stało się w ostatnich latach w Egipcie, jest na to idealnym przykładem. Mija tylko chwila, a ludzi już masakruje się w imię Ludu.

Nie można zaprzeczyć temu, że współczesne insurekcje są inheretnie destytucyjne. „Odejdź”, które krzyczane było w stronę reżimu Bena Aliego w Tunezji, odbija się echem w argentyńskim “¡Que se vayan todos; Y que no quede ni uno!“ [W wolnym tłumaczeniu: Wszyscy muszą odejść! I niech nikt nie pozostanie! – przyp. tłum.]. Jedyne żądanie, wyłączna treść i unikalna siła współczesnych ruchów insurekcyjnych leży w żądaniu, by ta skorumpowana, obsceniczna i przestępcza władza odeszła. Z tego co mi wiadomo, rodziny 43 Normalistas z Ayotzinapa mają podobną energię. Współczesne insurekcje zawsze charakteryzuje to, że nie mają programu, przywódcy ani pragnienia przejęcia władzy – przeciwnie do tego, co miało miejsce w czasach bolszewików.

Jest oczywiście wiele przykładów lokalnej destytucji w Meksyku, o wiele więcej niż gdziekolwiek indziej. Możemy tu przywołać to, co się dzieje w Cherán albo w Istmo de Tehuantepec (w gminach San Dionisio del Mar i Álvaro Obregón). I, jak widać, również na zapatystowskim terytorium.

Jako taka, logika destytucji nie polega na rzucaniu się na aparat władzy, by go przejąć. Najszerzej rzecz ujmując, sprowadza się ona do ustanowienia się osobno, wypracowania formy-życia i przekazania jej dalej. Logikę przejęcia władzy zastępuje logika urośnięcia w siłę. Powstaje dla nas pytanie – jak możemy upewnić się co do tego, że destytucja nie jest momentem insurekcji, który równie momentalnie zostaje zmieciony ukonstytuowaniem nowej władzy? Pomyślcie na przykład co się stało w Argentynie po 2001 roku; albo co się stało z hiszpańskim państwem po Ruchu Placów i 15-M, gdzie pewni ludzie wystartowali w wyborach pod pozorem reprezentowania ruchu; lub co się stało w Grecji z Syrizą.

A więc: jak możemy się upewnić, że destytucja jest niekończącym się procesem i że konkretne decyzje nigdy nie zostaną zinstytucjonalizowne? Jak później zobaczymy, będziemy w stanie odpowiadać na te problemy, krocząc przed siebie – ścieżką, której nie będziemy starali się teraz wyznaczyć.


Jako taka, logika destytucji nie polega na rzucaniu się na aparat władzy, by go przejąć. (…) Logikę przejęcia władzy zastępuje logika urośnięcia w siłę.


Konieczna jest międzynarodowa debata nad kwestią rewolucji. Właśnie dlatego – tak jak my przybyliśmy tu tego wieczora, za zaproszenie na który chcemy wam podziękować – w następną wiosnę planujemy zorganizować w Europie światowe rewolucyjne forum, na które z kolei was zapraszamy.

Osoby autorskie: Niewidzialny Komitet

Rok prezentacji: 2015


[1] przyp. red.: Vivienda Digna – program meksykańskiego rządu, w ramach którego budowane są domy i infrastruktura na terytoriach ludności rdzennych, w tym terytoriach zapatystowskich; ich przykładowe zdjęcie jest na początku artykułu.

[2] przyp. red.: David Petraeus to były szef CIA, który miał romans ze swoją biografistką, Paulą Broadwell. W jego wyniku wybuchł skandal, przez który Petraues zrezygnował ze swojego stanowiska. Ten fragment to najpewniej żart z tego właśnie skandalu.

[3] przyp. red.: władza konstytuująca – władza pozostająca poza porządkiem prawnym i politycznym, która ma jednak brać udział w ustanawianiu tych porządków; w demokracjach liberalnych taką władzę mogą sprawować na przykład zgromadzenia obywatelskie, a z kolei typowym przykładem radykalnie lewicowego ujęcia takiej władzy jest „władza ludu”.

Błogosławiony jest płomień: Wstęp

Serafinski:

błogosławiony jest płomień

wstęp


[Od osób tłumaczących]
Poniższy fragment jest wstępem do książki Błogosławiony jest płomień: Wstęp do anarcho-nihilizmu i oporu obozowego, którą będziemy wydawać w całości. To pierwszy z najpewniej kilku fragmentów, które tu opublikujemy.


Błogosławiona jest zapałka trawiona
przez skrzesany płomień.
Błogosławiony jest płomień buchający
w serca pośpiechu skrytym.
Błogosławione jest serce zdolne wstrzymać
bicie swe w honoru imię.
Błogosławiona jest zapałka trawiona
przez skrzesany płomień.

– Hannah Szenes, Żydowska bojowniczka partyzancka.

I niech płomień, który
goreje wewnątrz nas
spopieli wszystko wokół nas.

– Panayiotis Argyrou, dumny członek Konspiracyjnych Komórek Ognia.

Wstęp

Jesteśmy prowadzone na rzeź. Teoretyzowano o tym na tysiąc sposobów, opisywano pod kątem środowiska, społeczeństwa i polityki, przepowiadano, podsumowywano, opowiadano o tym w czasie rzeczywistym – i nadal nie do końca wiemy, co z tym faktem zrobić. Chodzi przede wszystkim o to, że postęp społeczny nie ma nam niczego do zaoferowania, za to wszystko może odebrać. Często czujemy, że poddajemy się bez walki: kiedy sprzedajemy nasz czas za pieniądze, gdy pozwalamy, by z naszych pasji robiono towary, gdy poświęcamy się w imię poprawy społeczeństwa czy kiedy żyjemy z grabieży i niszczenia środowiska, to otwarcie (choć nie za naszą zgodą) niszczymy siebie samych.

W powietrzu zawisa pytanie, zadane eterycznym i upiornym głosem: dlaczego dajecie prowadzić się na rzeź jak owce? Hermann Langbein odnosi się do tej kwestii w swojej ksiące Against All Hope: Resistance in the Nazi Concentration Camps – pytanie to od lat prześladuje osoby, które przeżyły te najbardziej jawne ze wszystkich ludzkich rzeźni. Niektóre z nich miały na nie prostą odpowiedź: nie dałyśmy się (Langbein 2).

Czego o sytuacjach, w których same się znajdujemy, mogą nas nauczyć historie oporu w nazistowskich obozach koncentracyjnych? Jak możemy pojąć opór osób pogrążonych w „najstraszniejszej i najbardziej beznadziejnej walce, jaką kiedykolwiek ujrzał świat?”[1] (Garliński 158) i jak możemy się do niego odnieść?

Wszechobecna metafora „owiec prowadzonych na rzeź” przesłania głęboki historyczny potencjał: gdziekolwiek naziści nie staraliby się stosować przemocy i narzucać dominacji, ludzie stawiali opór. Za obrazami osób noszących opaski z gwiazdą Dawida, wsiadających do pociągów i spokojnie wchodzących do komór gazowych, kryje się bogata historia krnąbrności i insurekcji. Wewnątrz nazistowskich obozów koncentracyjnych, miejsc skrupulatnie zaprojektowanych do podporządkowywania i eksterminowania ludzkich istot, te same ludzkie istoty się organizowały, konspirowały, sabotowały i odruchowo walczyły ze swoimi opresorami. Choć oczywiście z II wojny światowej można wyciągnąć lekcje na temat możliwości zamienienia całych populacji w stada uległych owiec, są tu też lekcje o tym, jakie znaczenie ma przeciwstawianie się pacyfikacji w wyjątkowo ponurych okolicznościach. Kiedy zapominamy tego rodzaju historii, zapominamy o naszej własnej zdolności do oporu. Ten tekst jest o ich opowiadaniu i pozwalaniu im, by stały się częścią naszych własnych zmagań.


Jesteśmy prowadzone na rzeź. (…) i nadal nie do końca wiemy, co z tym faktem zrobić.


Spójrzmy na to inaczej: zostałyśmy już doprowadzone na rzeź – jest wszędzie dookoła nas. Świat, w którym istniejemy, jest przeciągającą się śmiercią, swego rodzaju podtrzymywaną przez ekonomię otchłanią, w której serca mogą bić tylko wtedy, kiedy umożliwiają akumulację kapitału. Plaga udomowienia dotknęła każdego rejonu dzikiej przestrzeni, a linie kolonizacji przekreśliły nas więcej razy, niż jesteśmy w stanie zliczyć (Dark Mountain 23). Każdy nieproduktywny aspekt biosfery spisuje się na straty, od „przełowionego dna oceanu”[2], przez „wysadzone rafy”[3], aż po „wydrążone góry”[4], a najwyższego kalibru technologia tkwi na drodze ciągłej masakry, porusza się w „monotonnym rytmie śmierci”[5] (Goldstein 68). My, którzy wciąż oddychamy, jesteśmy żywymi trupami i codziennie walczymy, by przypomnieć sobie, jak to jest żyć – kurczowo trzymamy się „pragnienia dzikości, którego udręka życia z pensji nie może osłabić” (Zlodey 213). Przemierzamy nasze opustoszałe rzeźnie („więzienia cywilizacji, w którym żyjemy”) jak duchy, które czują, ale nie mogą pojąć banalności swojej egzystencji (A Conversation Between Anarchists 15). Zapożyczając kilka trafnych wyrażeń Konspiracji Komórek Ognia (KKO): stałyśmy się całkowicie zintegrowane z „systemem, który codziennie nas zgniata”, który „przez ekrany kontroluje nasze myśli i potrzeby” i „uczy nas jak być szczęśliwymi niewolnikami”, jednocześnie pozwalając nam „uważać się za wolnych, bo przecież możemy głosować i konsumować”; i przez cały ten czas, „my, jak ten pogodny Syzyf, wciąż nosimy swój kamień niewolnictwa, myśląc, że to życie” (In Cold Blood 9). I jak dla New York Times w 2013 napisał amerykański weteran wojny w Iraku, który teraz jest konsultantem strategicznym: „Największy stojący przed nami problem jest natury filozoficznej: zrozumienie, że ta cywilizacja już jest martwa” (To Our Friends 29). Stopień, w jakim zinternalizowaliśmy jej rytmy, wartości i historie „wiąże naszą przyszłość z [tym] nieumarłym i wszechpożerającym systemem” (Bæden Vol. II 8).

Może w takim razie lepszym pytaniem byłoby: Dlaczego wciąż jesteśmy prowadzeni na rzeź jak owce?, na które wielu z nas odpowiada po prostu: Nie jesteśmy.

Anarcho-nihilizm

Nihilista to człowiek, który nie zgina karku przed żadnymi autorytetami, który nie przyjmuje żadnego pryncypu na wiarę, nawet gdyby ten pryncyp był otoczony największym szacunkiem.

– Arkadiusz Nikołajewicz Kirsanow[6]

„Mamy przejebane” – oto w gruncie rzeczy anarcho-nihilistyczne stanowisko[7]. Obecny kształt ludzkiego społeczeństwa (cywilizacja, lewiatan, społeczeństwo przemysłowe, globalny kapitalizm, czy jakkolwiek by tego nie nazwać) jest nie do odratowania, a naszą jedyną reakcją powinna być kompletna wrogość. Nie ma żądań, które można by było postawić, żadnych utopijnych wizji, w które można by było wierzyć, żadnych politycznych programów, za którymi można by było podążać – drogą oporu jest czysta negacja. W skrócie: „warunki organizacji społecznej są tak złe, że ich destrukcja sama w sobie jest pożądana, niezależnie od jakichkolwiek konstruktywnych programów i możliwości” (Nihilism, Anarchy, and the 21st Century 19). Aragorn! odnajduje początki nihilizmu w XIX wiecznej Rosji, gdzie „duszące” środowisko caratu stworzyło podatny grunt dla czysto negatywnej odmiany socjalizmu. Co zaczęło się jako filozoficzne odrzucenie konwencjonalnej moralności i estetyki, dało podwaliny pod młodzieżową kontrkulturę hedonizmu, komunalizmu i proto-hipsterskiej mody[8]. To wszystko ostatecznie zrodziło rewolucyjną siłę, która dążyła do całkowitego zniszczenia „tradycji państwowych, porządku społecznego i klas w Rosji” – nie w ramach programu zmian społecznych, ale na podstawie „głębokiego przekonania, że destrukcja jest warta zachodu dla samej destrukcji” (Nihilism, Anarchy, and the 21st Century 8, 12). Choć nihilizm rosyjski został w końcu zgnieciony przez państwo, jego idee się rozniosły, a ostatnio doczekały się odrodzenia w anarchistycznych nurtach.

Po dwustu latach nieudanych rewolucji, nihilizm być może jeszcze bardziej stracił zainteresowanie konwencjonalnymi programami socjalistycznymi czy radykalnymi środowiskami. Został również uzbrojony przez dekady anarchistycznej, jak i poststrukturalnej teorii, które pomogły w rozwinięciu jego krytyki dominacji, meta-narracji, struktur teleologicznych, płci czy ogółu cywilizacji. Lawinę komunikatów grup anarcho-nihilistycznych opisujących zapalne akcje wsparł napływ publikacji eksplorujących nihilistyczne podejście do problemu dominacji w dzisiejszym świecie. Oba doprowadziły do (okazjonalnie użytecznego) dialogu między nihilistami i innymi anarchistami. Choć nie da się ukryć, że niektóre odmiany nihilizmu są sparaliżowane niemocą, to te z nich, które ścierają się z anarchizmem, odznaczają się raczej wybuchową kreatywnością i bezwzględnym działaniem. Na drodze negacji anarcho-nihilizm odrzuca pozytywne programy zmiany społecznej, rzuca wyzwanie dominującym trybom czasu, oraz odkrywa taktyczną wolność poprzez odrzucenie dziedzictwa zasad moralnych, tradycji politycznych i nie tylko.

Zderzenie

Jesteśmy anarchistkami nie przez Bakunina czy CNT, a przez nasze babki.

– Julieta Paredes

Zacząłem myśleć o tym tekście w Toronto, gdzie na siódmym piętrze bloku obok autostrady 401[9] żyje moja 93-letnia prababcia. Stojąc przed sięgającymi od podłogi do sufitu oknami w jej kuchni widziałem, jak cały krajobraz jest pożerany przez dwanaście betonowych pasów ruchu i nieskończoną rzekę pojazdów, tak straszną jak hipnotyczną. Jak wiele makabrycznych historii wpisanych jest w ten krajobraz? Betonowa droga opowiada historię o kolonizacji Żółwiej Wyspy[10], korek samochodów o masowym udomowieniu człowieka przez rytmy kapitalizmu, a kłębiący się smog zapowiada przyszłość niemal zbyt straszną, by w nią uwierzyć. Cichutko pijąc herbatę, moja prababcia była wyraźnie niewzruszona tą złowieszczą defiladą – to świat, który zna i akceptuje. W poprzednim rozdziale swojego życia stawiła czoła zupełnie innej infrastrukturze śmierci i ją przetrwała: niemal rok jej wczesnego dorosłego życia zdefiniowały bunkry, fabryki i krematoria Auschwitz. Jej doświadczenia nazistowskiego Holocaustu wydają się mi bliskie, gdy spoglądam na tę błyszczącą wstęgę śmierci i siłuję się z ideami nihilizmu.


Obecny kształt ludzkiego społeczeństwa (…) jest nie do odratowania, a naszą jedyną reakcją powinna być kompletna wrogość.


W jakim stopniu pozostaję przywiązany do tego pogardzanego przeze mnie społeczeństwa?

Co oznaczałoby zerwanie tych więzów?

Jeśli patrzyłbym teraz na nazistowskie Niemcy, jakbym wtedy żył?

Co bym zrobił, gdybym był w butach mojej babci w 1943?

Co to znaczy opierać się tak katastrofalnie rozległemu i przytłaczającemu systemowi?

To zderzenie anarcho-nihilizmu i oporu w obozach koncentracyjnych, o którym tu piszę, wyszło głównie przez przypadkowy zbieg literackich przyjemności. W tym samym momencie w którym studiowałem Bæden, queerowo-nihilistyczny journal (nadal jeden z najlepszych nihilistycznych tekstów jakie napotkałem), natknąłem się również na pierwszy pamiętnik oporu z getta warszawskiego, jaki przeczytałem. Jak to się często zdarza, powiązania same zaczęły rzucać się w oczy i idealnym wydało mi się zgłębić te dwa tematy jednocześnie. Od tamtego momentu jeszcze bardziej upewniłem się co do tego, że prowadzą ze sobą wzruszający dialog i kiedy zestawi się je ze sobą, wydają się nabierać większej głębi, która pomogła mi zmierzyć się z ich ciężarem równocześnie.

Od razu przyznam, że nie mam szczególnie wysokich ambicji co do tego projektu. Nie mam zamiaru wyczerpująco wyjaśniać, na nowo wymyślać czy ogólniej krytykować nihilizm czy anarchizm. Zamiast tego, chcę wyczuć te idee i zobaczyć, jak daleko mogą mnie zaprowadzić. Tak jak osoby autorskie nihilistycznego journala Attentat, interesuje mnie odkrycie „narzędzi, nie odpowiedzi, z naciskiem na proces budowy” (Attentat 150). Podobnie jak one, nie aspiruję do rzucenia na nazistowski Holocaust nowego światła, ani nie oferuję zaskakującej nowej interpretacji. Pomimo całego mojego researchu, temat ten nadal wydaje mi się nieco nieuchwytny: jak koniec rozmowy, a nie jej początek. Chciałbym wydobyć chociaż kilka opowieści o oporze, których nie opowiada się często, i tym samym sensownie wprowadzić Holocaust w domenę myśli anarchistycznej, abyśmy mogły przynajmniej cokolwiek o nim powiedzieć. Mam nadzieję otworzyć drzwi innym anarchistom, których z tymi historiami łączy osobista więź lub podzielają zainteresowanie nimi, tak abyśmy produktywnie mogli włączyć je w swoje życia.

W głębi duszy, książka ta jest o sięgnięciu do instynktownej buntowniczości, która drzemie w każdej organizacji, grupie afinicji, projekcie czy akcji, w której bierzemy udział; sięgnięciu po ten odruchowy duch oporu zakorzeniony w naszym podstawowym życiowym zrozumieniu, że krnąbrność jest po prostu bardziej sensowną i radosną formą życia niż potulność. Nasze insurekcyjne pragnienia zbyt często grzęzną w ideologicznych kostiumach, przyjętej retoryce czy hobbystycznych paradygmatach. Kierujemy naszą energię w wątpliwe kanały prefabrykowanych dogmatów i nieuchronnie się wypalamy lub obojętniejemy na samo wspomnienie Rewolucji[11]. Formy oporu zakorzenione w społecznym obowiązku i decyzjach lifestyle’owych zbyt często zamieniają się w życia pełne przygnębienia, alienacji, znudzenia czy materialnego komfortu. To, że decydujemy się na opór tylko wtedy, kiedy czujemy, że jest to walka, którą możemy wygrać, wiele mówi o naturze naszego udomowienia.

Tu właśnie na scenę wkracza nihilizm. Interesuje mnie ten rodzaj oporu, który stawiamy nie przez wiarę w to, że przyniesie upragnioną zmianę lub zaprowadzi nas ku jaśniejszej przyszłości – a raczej dlatego, że jest to jedyna sensowna odpowiedź na ten świat, jaką możemy sobie wyobrazić. Bo po prostu nie możemy przełknąć myśli o pasywności wobec tak brutalnego systemu, niezależnie od tego, jak wiele dzieli nas od realizacji naszych marzeń. Nihilizm podjudza osoby anarchistyczne do tego, by z otwartymi ramionami przyjęły cynizm wobec radykalnych środowisk, znudzenie przepisowymi metodami oporu i uczucie beznadziejności wobec obecnego krajobrazu dominacji, i by podjęły formy buntu, które sprzyjają natychmiastowej radości i chwilom wyzwolenia.

I tu właśnie nazistowski Holocaust staje się szczególnie interesujący.

Zagadnienie oporu w obozach koncentracyjnych jest dla nihilizmu wyzwaniem – w jak głębokie odmęty rozpaczy rzeczywiście jest w stanie się zanurzyć? Opór tych, który znajdowali się w Lagrach[12], których pozbawiono resztek nadziei, wszelkiego skrawka inspiracji i ostatków komfortu, wzbudza złożone pytania o to, przez jak wiele beznadziei jesteśmy w stanie przebrnąć dla szansy na kontratak. Przypomina nam, że w oporze nie chodzi tylko o rezultaty, ale o odruchową reakcję na opresyjną sytuację. To, czy uda się nam obalić naszych opresorów i stworzyć jaśniejszą przyszłość, jest drugorzędne wobec instynktownej potrzeby zbuntowania się przeciwko gównianym warunkom naszego życia.


To, że decydujemy się na opór tylko wtedy, kiedy czujemy, że jest to walka, którą możemy wygrać, wiele mówi o naturze naszego udomowienia.


Oba te tematy – tak anarcho-nihilizm, jak i opór obozowy – rzucają anarchistkom wyzwanie do wydobycia z siebie ducha oporu zdolnego znieść straszliwe warunki, wytrwać w sztormie absolutnego bezsensu i nadal mogącego wykrzesać żywiołowe pragnienie buntu.

Wieczny Lager

Doświadczenie Holocaustu to bardzo skondensowana wersja tego, o co chodzi w życiu.

– Dori Laub

To nie jest książka o szczęśliwych zakończeniach. Prawie każda historia kończy się masowymi torturami, rzezią i zniewoleniem. Wyzwolenie obozów nie miało miejsca dzięki temu, że wewnętrzny opór powalił nazistów na kolana, a dzięki przybyciu innej drużyny armii państw imperialistycznych[13]. Typowo lewicowe podejście do tej problematyki może próbować podkreślić skuteczność oporu obozowego, odmalować portrety bohaterów, którzy przybliżyli koniec wojny, lub celebrować momenty jedynie udanych ucieczek. Podejściu nihilistycznemu wystarczy podkreślenie wszystkich tych momentów, gdy akcje niczego nie osiągnęły, wszystkich tych przypadków, w których strategie buntowników zawiodły czy wszystkich aktów oporu, które nie przetrwały nawet w pamięci i o których nikt nigdy nie usłyszał – by w obliczu wszystkich tych informacji zrobić krok w tył i nadal móc powiedzieć: to świetnie! Z nihilistycznego punktu widzenia, możemy celebrować „porażki” oporu, ponieważ odnajdujemy w nich pewnego rodzaju wytrzymałość i ducha, które wobec tego, z czym się mierzymy, mogą służyć nam lepiej niż zwykłe historie triumfu.

Choć nadmierne podkreślanie podobieństw pomiędzy naszą obecną sytuacją, a tą w obozach koncentracyjnych II wojny światowej, byłoby absurdalne, to tamtejsza zinstytucjonalizowana brutalność i systematyczne pozbawianie podmiotowości rezonują z wieloma z nas. Wielu z nas doświadcza potworności współczesnego społeczeństwa – lub przynajmniej je rozpoznaje – i może utożsamić się z tymi, którzy zostali „zamienieni w numery, pozbawieni ostatniej krztyny ludzkiej godności i przekształceni w całkowicie uległe przedmioty” (Langbein 2). Większość z nas nie przeżywa w dzisiejszych czasach niczego, co jest jakkolwiek porównywalne z brutalnością Treblinki; jednak dookoła nas nadal jest pod dostatkiem mechanizmów, za pomocą których zniewolono Häftlinge[14], więzień, w których byli przetrzymywani, jak i logiki nazistowskich Niemiec, która pozwoliła na powstanie obozów. Te osoby, które przeżyły (wciąż trwającą) pięciusetletnią kolonizację Żółwiej Wyspy, z pewnością rozpoznają w wielu z tych metod te same, które służyły wysiedlaniu i zagładzie ich ludzi, i które nadal służą kolonialnym państwom. Kolonizacja tej ziemi była w końcu ogromną osobistą inspiracją dla samego Hitlera (Churchill 308).


Z nihilistycznego punktu widzenia, możemy celebrować „porażki” oporu, ponieważ odnajdujemy w nich pewnego rodzaju wytrzymałość i ducha (…).


Z różnych powodów historia wyróżniła akurat to konkretne ludobójstwo, ale zacząłem postrzegać je jako część nieprzerwanego kontinuum dominacji, które nie zaczęło się z Hitlerem, ani się na nim nie zakończyło. Ważne jest pamiętać, że naziści nie zbudowali wszystkich swoich obozów (część tej pracy została wykonana przez wcześniejszy socjaldemokratyczny rząd), ani nie wycofano ich z użytku po wojnie – sowieci dobrze kilka z nich wykorzystali (Agamben 167). Pamiętajmy o tym, że powojenne procesy nazistowskich lekarzy były przeprowadzone przy pełnej świadomości tego, że większość rządów na świecie była winna perwersyjnych, niekonsensualnych eksperymentów na ludziach. Zwłaszcza Stany Zjednoczone, z których pochodziło wielu sędziów norymberskich, były zaangażowane w brutalne eksperymenty naukowe tego samego typu przez większość XX wieku: zarażanie więźniów malarią, zakażanie skazanych na śmierć osób pelagrą czy testowanie efektów promieniowania jądrowego na ogóle populacji (Agamben 157–159). Nazistów uznano za winnych lub jako takich zapamiętano, bo przegrali wojnę. Ich obozy nie były fundamentalnie wyjątkowe, choć niewątpliwie wnieśli w cały koncept niszczycielską industrialną jakość. Giorgio Agamben trafnie argumentował, że obóz koncentracyjny jest definiującą cechą współczesnej polityki, jako że reprezentuje on „strefę wykluczenia” z oświeconej fasadowości cywilizowanego społeczeństwa[15]. I rzeczywiście, gdziekolwiek byśmy nie spojrzeli, widzimy nazistowskie machinacje w działaniu, choć podobieństwa te są często zbyt kontrowersyjne, aby mówić o nich na głos. A jednak tym, którzy chcą je dojrzeć, logika tej cywilizacji pokazuje swoje prawdziwe barwy – od strefy Gazy po Centrum Przetrzymywania Imigrantów w Toronto, od przemysłowych farm po złoża piasków smołowych w Albercie[16]. Aby nieliczni mogli żyć bezpiecznie, z innych trzeba zrobić Ballatexistenzen[17], a potem zniewolić, zgwałcić i zabić. Aby ludzie mogli prosperować, cała ziemia musi zostać spustoszona, a wszystkie inne mieszkające na niej istoty – ujarzmione. Choć mundury się zmieniły, a taktyki rozwinęły, trwa ta sama podstawowa walka przeciwko dominacji. Słowa „nigdy więcej”, wypowiadane często przez ofiary i potomków nazistowskiego Holocaustu, z każdą mijającą chwilą brzmią coraz bardziej pusto[18].

Osoba autorska: Serafinski

Rok wydania: 2016


[1] Okazjonalne użycie superlatywów w tym tekście, tak samo jak moje skupienie się wyłącznie na nazistowskim Holocauście, nie ma na celu przedstawienia tej konkretnej historii jako wyjątku stojącego ponad innymi doświadczeniami cierpienia albo ludobójstwa. Historia dała nam zdecydowanie zbyt wiele „strasznych i beznadziejnych” zmagań, żeby bawić się w tak małostkowe gierki.

[2] przyp. red.: Chodzi tu prawdopodobnie o połów ryb dennych, przeprowadzany za pomocą trawlerów – przystosowanych łodzi, które ciągną po dnie tzw. włoki, co kończy się m. in. przełowieniem, wyjałowieniem dna morskiego czy też znacznym przyłowem (tj. złapane zwierzęta, które nie były cele połowy, często delfiny, żółwie, ptaki morskie).

[3] przyp. red.: Chodzi o tzw. blast fishing, czyli połów dokonywany przy użyciu środków wybuchowych; metoda ta jest niezwykle destrukcyjna dla ekosystemów, bo często uszkadza okoliczne siedliska ryb.

[4] przyp. red.: ang. mountaintop removal mining – rodzaj górnictwa odkrywkowego na szczycie lub grzbiecie górskim, za pomocą materiałów wybuchowych usuwa się aż do 120 metrów skał w celu odsłonięcia złoży; używany m.in. w Appalachach, na wschodzie USA.

[5] Tutaj Goldstein opisuje niekończącącą się rzekę ciał opuszczających getto warszawskie.

[6] przyp. red.: Fikcyjna postać z powieści „Ojcowie i dzieci” autorstwa Iwana Turgieniewa.

[7] By wyszczególnić to konkretnie zderzenie anarchistycznego i nihilistycznego myślenia, zdecydowałem się na termin „anarcho-nihilizm”. Niektórzy sądzą, że nihilizm jest odłamem anarchizmu (Aragorn!), podczas gdy inni argumentują, że stanowisko antykapitalistyczne jest inheretnie nihilistyczne (Uncontrollable). Oba podejścia sprawiają, że pojęcie „anarcho-nihilizm” staje się czymś niepotrzebnym. Wszystkie określenia, takie jak „polityczny nihilizm”, „strategiczny nihilizm”, „świadomy nihilizm”, „anarchistyczny nihilizm”, „nihilistyczny anarchizm”, „aktywny nihilizm” i „czarna anarchia” zdają się wskazywać na moment, w którym nihilizm otrząsa się ze swojego paraliżującego znudzenia, by stawić czoła istniejącemu. Ze względu na to, że patrzę tu na nihilizm przez anarchistyczną lupę, określenie „anarcho-nihilizm” zdawało się pasować, choć w niektórych miejscach nazywałem tę tendencę po prostu „nihilizmem”, by łatwiej się czytało.

[8] “»Nihilistki_ści lubowały_li się w niebieskawych okularach i butach na wysokim obcasie. Innym często występującym elementem były masywne laski i koc przerzucony przez ramiona w zimne dni; nazywali to pledem, ale niekoniecznie był to tartan.« (Hingley) To, w połączeniu z wielkimi brodami w przypadku mężczyzn i bobami u kobiet, ogromnym apetytem na papierosy, niedomyciem i niegrzecznym, do bólu szczerym zachowaniem, sprawiło, że Nowi Ludzie byli niezapomnianym widokiem.” (Nihilism, Anarchy, and the 21st Century 7)

[9] Która według Wikipedii jest najbardziej zatłoczonym i najszerszym odcinkiem autostrady na świecie!

[10] przyp. red.: Tak Ziemię, albo Amerykę Północną nazywają niektórzy rdzenni amerykanie i rdzenni kanadyjczycy, jak i niektórzy aktywiści walczący o te społeczności.

[11] Słowo, od którego anarcho-nihilizm w dużej mierze się odciął.

[12] Lagry: nazistowskie obozy koncentracyjne.

[13] Jeśli chcesz zapoznać się z użyteczną anarchistyczną interpretacją II wojny światowej, zobacz The Meaning of World War II Wayne’a Price’a.

[14] Häftlinge: niemieckie określenie na “więźniów”, w tym tekście odnoszące się konkretnie do więźniów obozów koncentracyjnych.

[15] Homo Sacer: Sovereign Power and Bare Life, Giorgio Agamben

[16] przyp. red.: Niekonwencjonalne złoża bituminów, stanowiące luźną mieszaninę ropy naftowej, innych bituminów, piasku lub mułu.

[17] Preferowana przez Hitlera nazwa na „niechcianych i niepotrzebnych” członków społeczeństwa.

[18] Głęboki respekt dla tych, którzy przetrwali Holocaust i przekształcili swoje doświadczenia w solidarność z innymi opresjonowanymi ludźmi, szczególnie osobami mieszkającymi w Palestynie. Reuven Moskovitz, który przełamał blokadę Gazy, powiedział: „Dla mnie, jako dla kogoś kto przetrwał Holocaust, świętym obowiązkiem jest sprzeciwiać się prześladowaniu, opresji i więzieniu tak wielu ludzi w Gazie, włączając w to ponad 800,000 dzieci… Nie mogę żyć z tym, że państwo Izrael zamyka za płotami całą nację.”

ZAD, commune, Metropolis

Anonim:

zad, komuna, metropolia


[Od osób tłumaczących]
Bardzo niewiele słyszało się o ZAD w Polsce, co dość dziwne, bo to jeden z ciekawszych i potężniejszych przykładów próby osiągnięcia autonomii i odnalezienia innego sposobu życia. Początkowo powstała jako okupacja terenu, na którym miało być wybudowane lotnisko, Strefa Broniona stała się czymś o wiele większym, głębszym i może być dla nas zarówno źródłem wielu lekcji, jak i inspiracji. Ta opowieść będzie pewnie jedną z wielu.

ZAD PARTOUT!

Część naszej serii ANOTHER life, o życiu pełnią życia pomimo narzucanej nam kapitalistycznej rzeczywistości.


Relacja ta została napisana przez kolektyw medialny z Wielkiej Brytanii i Montrealu. By móc przedstawić spójny obraz, wprowadzone zostało sporo zmian. Napisaliśmy ją po kilku miesiącach podróżowania. Bierzemy odpowiedzialność za wszystkie możliwe błędy.

I

Być może miałaś swoje podejrzenia, ale kiedy to wszystko staje ci przed oczami, nie da się już temu zaprzeczyć. Zaczyna się prosto. Pewnego ranka budzisz się w kamiennym domu, zbudowanym setki lat temu; domu, który stoi pomimo rewolucji, okupacji i pokoju. Dopijasz herbatę i wychodzisz na zewnątrz. Śnieg nadal trzyma się ziemi pod drzewami, ale niebo jest błękitne i bezchmurne. Nie masz dzisiaj nic do roboty – poza pójściem do wioski, żeby skorzystać z telefonu i napić się czegoś w barze. Wyruszasz więc na pięciokilometrową wycieczkę przez las.

Po drodze mijasz małe osady i kamienne krzyże, a kiedy już wchodzisz pomiędzy drzewa, drogę do wioski wskazują ci małe drewniane znaki. W oddali słyszysz autostradę, ale starasz się ją ignorować, skupiając się zamiast tego na dźwięku skrzypiącego pod twoimi butami śniegu i śpiewie ptaków. Jakimś cudem jednak dźwięk autostrady się wzmaga i dopiero gdy gapisz się na rzekę, uświadamiasz sobie, że nie słyszałaś niczego poza dźwiękiem płynącej wody.

Kiedy w końcu docierasz do wioski i wchodzisz do baru, spotykasz kilku miejscowych – piją wino i palą papierosy. Podają ci rękę i z zaciekawieniem patrzą, jak wyciągasz swój telefon i wycofujesz się na zaplecze. Kiedy twoja osoba przyjacielska z metropolii odbiera telefon i pyta gdzie jesteś, ty opowiadasz jej o swoim doświadczeniu z rzeką, i o tym, jak pomyliłoś ją z autostradą. Ona się śmieje i pyta, kiedy znów cię zobaczy, na co ty odpowiadasz, że nie wiesz. Kiedy się rozłączasz, czeka na ciebie szklanka piwa z likierem Picon. Podnosisz ją i pozdrawiasz towarzysza, który dał ci ją po długiej drodze.

II

Ale jest jednak coś, czego się nie spodziewałeś. Latami chwytałeś się skrawków wolności: czasami w trakcie zadymy, gdy twoje towarzyszki kontrolowały kilka dzielnic przez kilka oszałamiających godzin, czasami na skłocie w okresie rebelii, czasami po prostu w swojej wyobraźni. A potem wkraczasz do ZAD, Zone To Defend, Strefy Bronionej.

Błoto to przeciwieństwo metropolii – przychodzi ci do głowy, gdy twoje buty zatapiają się w mokrą ziemię. Beton pokrywa metropolię, skrywając leżącą pod nim glebę. Błoto jest wielokształtne, metropolia jest kanciasta i statyczna. Metropolia jest twarda, błoto miękkie. I jest wszędzie w ZAD – otacza każdą strukturę, formuje się wzdłuż każdej ścieżki – jest stałym towarzyszem wolnych ludzi tych pól. Gdy wchodzisz na peryferia ZAD, unikając policyjnych punktów kontrolnych, przypominasz sobie łacińskie słowo humus, oznaczające grunt, glebę, ziemię. Z tego rdzenia wywodzą się angielskie słowa pokora i skromność (humbleness i humility), idealne określenia struktur, którymi usiane są pola i lasy w Strefie.

Twoje dni mijają jakby we śnie. Podczas jednego z nich idziesz wzdłuż drogi i natrafiasz na domek na drzewie. Pytasz, czy możesz wejść i jakiś głos skądś odpowiada „Jasne”. Kiedy wchodzisz do tego dwupiętrowego domku, nikogo tam nie zastajesz. Nie mając pojęcia skąd wziął się ten głos, wracasz na drogę i niedługo później docierasz do baru w pobliżu barykady. W środku drzemie stary punk, a ty nie chcesz go budzić. Patrzysz na drogę, którą przyszedłeś, lecz na niej też nikogo nie dostrzegasz. Na wprost, za barykadą, droga też jest pusta. I wtedy decydujesz się powędrować po lesie. Po chwili błąkania się, natrafiasz na inny dwupiętrowy dom zbudowany z pni drzew i puszek. Pukasz do drzwi – nikt ci nie odpowiada. Wchodzisz więc na drabinę prowadzącą na drugie piętro i znajdujesz puste łóżko. Kładziesz się i chwilę później zasypiasz. To jest właśnie ten sen.

Ale sen się nie kończy, bo znajdujesz się w La Chat Teigne, centrum ZAD, zlepku struktur połączonych dróżkami zrobionych z gałęzi. Jest tu wspólna kuchnia, sala spotkań, tawerna, warsztat, prysznic i kilka wspólnych domów. Gdy otwierasz drzwi do jednego z nich, znajdujesz ponad dwadzieścia osób; niektóre odpoczywają, inne śpią, czytają, całują się. Później, kiedy zapada noc, a na niebie świeci półksiężyc, siedzisz na zewnątrz wspólnej kuchni i słuchasz cykad. Nagle, bosa kobieta przynosi z kuchni akordeon, wychodzi na pełne błota pole przed tobą, staje pod księżycem i zaczyna grać. Jedna po drugiej, osoby zaczynają wyłaniać się z cienia i słuchać, a kiedy ona zaczyna śpiewać, śpiewają i one. Choć nie znasz słów, wszystko to wydaje ci się całkiem piękne.

III

W twoim świecie, wspólnotowe życie zazwyczaj oznacza wspólne płacenie czynszu, dzielenie łazienki, listę obowiązków domowych i tablicę, na którą można przypinać sobie złośliwe wiadomości. W twoim świecie dominują bardzo protestanckie i bardzo zachodnie unie ego: kolektywy bardziej przypominające bandy poszukiwaczy złota niż załogi buntowniczek, zawiązujące się w imię swoich własnych interesów, chęci płacenia mniejszego czynszu, zwiększenia kapitału społecznego, a czasami ze zwykłego lenistwa. Raz na jakiś czas zdarzają się kolektywy zrodzone z walki, kolektywy ze wspólnym celem, buntowniczą intencją, ale te płomienie są prędko wygaszane przez modny nihilizm, który jest bardziej produktem kapitalizmu niż pragnieniem buntu.

Przyzwyczaiłoś się do klęski, a najbardziej pokonane i pozbawione nadziei rówieśniczki przypominają ci, że nie ma niczego poza nią. Wirus rozpaczy – kapitalistycznego nihilizmu – atakujący Niemcy, Wielką Brytanię i Stany (najbardziej zamożne miejsca) jest trucizną, która jednak uchodzi za insurekcyjną analizę najwyższego sortu, najczystszą formę zrozumienia[1]. W rzeczywistości to po prostu kult śmierci, kontrrewolucyjna wymówka, by korzystać z dekadenckiej i pustej egzystencji.

A jednak, kilkaset kilomterów od ZAD, w okropnej narośli metropolitalnych przedmieści, odnajdujesz kolektyw – komunę zamieszkującą [tę] katastrofę i wypełniającą ją życiem. Siedzisz w pokoju gościnnym, pijąc kawę i paląc papierosy, i obserwujesz jak cała komuna przez cały dzień przewija się przez wspólny dom. Wszystko jest wspólne: tytoń, jedzenie, łóżka, napoje, pieniądze i pojazdy. Na dole osoby naprawiają silnik jednego ze wspólnych samochodów, przygotowując go na wielką podróż do ZAD. Tyle razy słyszałeś już od innych, żebyś nie pytał, czy możesz coś wziąć, że zaczynasz czuć się jak małe dziecko.

Grupa osób wraca z lasu – dyskutowały o miłości i cybernetyce. Kiedy pytasz ich do czego doszły, mówią ci dwie rzeczy: (1) cybernetyka chce poznać wszystko, (2) miłość jest niepoznawalna. W proces dochodzenia do tych wniosków zaangażowane było dwadzieścia osób z komuny. Zanim jednak możesz zapytać je o cokolwiek innego, jedziesz do ich centrum społecznego na spotkanie metropolitalnych towarzyszy. Wszyscy siedzą przy długim stole w trakcie przygotowywania jedzenia. Kilka dzieci bawi się w rogu. Dwie kobiety są w ciąży. Nie jesteś w stanie ocenić, kim są rodzice tych dzieci, bo każdy traktuje je tak samo. Pośród tego śmiechu, żartów i kaszlu cała grupa podejmuje wspólne decyzje co do tego, kto może używać samochodów i w jakie dni najlepiej remontować nowy dom.


Przyzwyczaiłoś się do klęski, a najbardziej pokonane i pozbawione nadziei rówieśniczki przypominają ci, że nie ma niczego poza nią.


W końcu zapada decyzja, że najbardziej pasuje jutro, więc idziesz im pomóc przy machaniu wielkim młotem, wyburzaniu ceglanych ścian, wożeniu taczek pełnych ziemi i wyrywaniu drewnianych belek nośnych. To będzie wielka przestrzeń: częściowo centrum społeczne, częściowo dom, siłownia i studio. Kiedy ją skończycie, stanie się centrum imigranckich przedmieści i ośrodkiem życia dla mieszkających w tej okolicy.

Po całodniowej pracy, podrzucacie jednego towarzysza do jego mieszkania. Znajduje się w jednym z wielu 12-piętrowych bloków – w banlieue[2] – i gdy patrzysz jak oddala się już w stronę tych wież z betonu, orientujesz się, że komuna tu, w metropolii, jest możliwa; i że można przezwyciężyć klęskę. W drodze powrotnej do domu, towarzysz prowadzący wspólny samochód mówi ci, że za tydzień pojedziesz z nimi do ZAD. Zaczynasz myśleć, że to sen.

IV

Pierwszy raz widzisz na żywo jak piła łańcuchowa przecina pień drzewa. Rozlega się trzask, krzyk i chwilę później drzewo się przewraca, chybocze się i zatrzymuje. A potem jesteś we wspólnym tartaku, przepuszczając je przez maszynę zamieniająca je w geometrycznie idealne deski, z których powstanie podłoga jednego z domów.

W swoim świecie, znasz antycywilizacyjne osoby anarchistyczne mieszkające w drewnianych domach zbudowanych przez innych ludzi. Kiedy nie siedzą przy swoich komputerach i nie piszą przez komunikatory, osoby te stale udoskanalają swoją ideologiczną czystość, atakują tych, którzy nie powtarzają tych samych mantr i rozkoszują się swoją własną niemocą. Materialny świat, z którego i w którym żyją, uważają za oczywistość, nigdy nie kwestionując tego, jak został zbudowany, i ignorując tysiące niewidzialnych i zapomnianych poświęceń, które go zrodziły. Potępiłyby cię za bycie w tym tartaku, choć siebie nigdy nie potępiają.

W swoim świecie znasz też marksistów, którzy ciągle gadają o abstrakcyjnym koncepcie „środków produkcji”. Nigdy nie są to jednak ich środki, a środki ich wrogów, czekające, by zostać przejętymi we właściwym momencie. W zapomnienie puszcza się niewolnictwo i wyzysk, które je zrodziły, tak samo jak alienację, która jest im właściwa. Nigdy nie widziałeś żeby ci marksiści tworzyli swoje własne środki produkcji, zbudowane z radością, zamysłem i celem.

Wychodzące z maszyny i układane w rzędy deski czekają, by złożyć z nich dom. Później tego samego dnia, oglądasz plany domów, które mają być zbudowane dla komuny własnymi rękami jej członków. Wieczorem, w środku kamiennego domu przy tartaku, siedzisz przy długim stole z wieloma innymi osobami i jesz wspólny posiłek, podczas gdy w palenisku za tobą bucha ogień. Kiedy kończycie posiłek, a masa pustych butelek po winie zagraca stół, ktoś zaczyna wyświetlać na ścianie grafiki. Szczegółowo opisują konstrukcję dwupiętrowego domu zrobionego z drewna przetworzonego we wspólnym tartaku. Dom był zbudowany w częściach i później przemycony do ZAD. Ostatnie obrazy pokazują skończony dom stojący wśród błota i drzew, podarunek dla wolnych ludzi Strefy.

Kilka dni później siedzisz w małej osadzie, wpatrując się w stado owiec. Kiedy pytasz swojej towarzyszki czy będą strzyżone, odpowiada: „nie, zjemy je, tak samo jak kozy, króliki, świnie i kaczki”. Po południu zabieracie kozy na wzgórza. Pierwszy raz widzisz instykt stadny w akcji – to jak kozy podążają za tobą tak, jakbyś była jedną z nich. Ich zaufanie cię smuci i kiedy pytasz ją, czy zabicie jednego z tych zwierząt będzie trudne, ona odpowiada, że tak. Całkiem się do nich przywiązała. Wieczorem, kiedy kozy są już z powrotem w ich kamiennej zagrodzie, twoja towarzyszka przyrządza ci makaron z wołowiną. Gdy jesz, mówi ci, że zabiła tylko jedno zwierzę i że zrobiła to tylko ze względu na całe to sklepowe mięso, które zjadła w swoim życiu. W szafkach są dziesiątki słoików z confitem[3] z kaczki, zachowanym w ich własnym tłuszczu, przygotowanym w komunie, gotowym do zjedzenia. Bycie autonomicznym i pokonanie alienacji jest trudne.

V

To zupełnie naturalne, że zobaczyłoś ten koszmar. Podczas twojej podróży autostopem z Calais przez wieś, podwozi cię wracający z pracy żandarm. Gdy próbujesz jak najlepieć grać miłego brytyjskiego studenta na wakacjach, gliniarz mówi ci, jakie masz szczęście, że żyjesz w kraju, w którym możesz pokazać się z brytyjską flagą i nie zostać nazwanym faszystą. Gdy ty próbujesz się nie roześmiać, on dodaje, że to tragedia, że nie może wywiesić francuskiej ze swojego okna. Później mówi, że we Francji jest za dużo imigrantów i że trzeba ochronić francuską tożsamość. „Poza tym”, mówi, „Francuzi są leniwi i powinni więcej pracować”. Jest pierwszym psiarzem, którego spotykasz. Drugiego – przy bramce na autostradzie. Podjeżdża swoim motocyklem, jest arogancki i pewny siebie, każe ci zjechać na drugą stronę bramki.

Trzeci jest jednym z wielu innych i rzuca w ciebie granatem.

Zanim jednak ma to miejsce – jesteś jednego wieczora w ZAD, siedzisz z grupą w Le Chat Teigne i słyszysz, że tylko garstka policjantów ochrania skrzyżowanie za barykadami. Jutro ma się odbyć Seme Ta ZAD, demo mające odzyskać ziemię i stworzyć w Strefie uprawy. Być może policja chce uniknąć rozgłosu, spodziewając się mediów, osób starszych i dzieci, którzy mają przyjechać nad ranem. Niezależnie od tego, jaki jest prawdziwy powód, dziesiątki ludzi zaczynają iść w stronę skrzyżowania – a ty razem z nimi. Gdy się tam pojawiasz, widzisz jak powstają pierwsze nowe barykady, ale już idziesz za dużą grupą osób kierującą się w stronę policji.

Atak zdążył się zacząć, zanim dotarłyście na miejsce. Pięćdziesiąt osób szarżuje na trzy policyjne suki. Odpala się kilka granatów z gazem łzawiącym, ale wiatr zawiewa go w stronę psiarzy. W momencie, w którym gaz się kończy, atak się ponawia i trzy suki pełne przerażonych pałarzy odjeżdżają, przy akompaniamencie radosnych okrzyków setek ludzi.

Wracasz na rozstaje dróg by pomóc z przenoszeniem materiałów do budowania barykad na front. Ktoś przywiózł soundsystem dostrojony do Radia Klaxon, pirackiego radia ZAD. Gdy rozbrzmiewa mówiący po angielsku głos, wielki tłum w niewytłumaczalny sposób się ucisza. Jakaś kobieta zaczyna mówić o ochronie ziemi, rytuałach wiosny i z wyraźnego powodu kończy swój pisany prozą poemat słowami: „MOŻE BÓG JEST CZARNY”.

Nagle sobie przypominasz – w komunie, w lesie, w barze i w domach wszyscy mówią o Czarnych Panterach[4]. Mówią o nich już od miesięcy. To nić, z której upleciona jest cała ta sieć. W miarę jak angielskie słowa z radia zanikają i zostają zastąpione przez techno, myślisz o autonomii, samowystarczalności i samoobronności Czarnych Panter. Myślisz o zagrożeniu, którym byli dla porządku Stanów Zjednoczonych i o tym, że pytania, które postawili, nadal pozostają bez odpowiedzi. Ale w miarę jak rozlega się techno, zdajesz sobie sprawę, że przez cały ten czas na własne oczy widziałaś, jak ta odpowiedź stara się uformować. Ktoś podaje ci blanta, a ty orientujesz się, że wcale nie jesteś na haju.

Nad ranem przyjeżdża ponad tysiąc osób z łopatami, kilofami, sadzonkami, kurczakami, nasionami i zaopatrzeniem. Rozchodzą się na różne części pola i zaczynają sadzić, obrabiać ziemię i budować nowe struktury. Po południu idziesz na nowe barykady. Osoby rozbierają tam betonową drogę i rozkopują ziemię. Z tyłu, na rozstajach, ludzie jedzą, piją wino i odpoczywają w słońcu. Późnym popołudniem tam, gdzie wcześniej była tylko znacząca policyjną okupację namalowana na betonie trupia czaszka, stoi już pięć nowych barykad. Mapa, którą studiowałoś przed przyjazdem do ZAD, przedstawiała tę lokalizację jako miejsce, którego należy unikać. Teraz jest to centrum życia, wypełnione szczęściem i świętowaniem. W nocy idziesz na imprezę na okupowanej farmie po drugiej stronie strefy, tam, gdzie wcześniej konstruowano nowy dom. Jesz kanapki i naleśniki, pijesz wino i obserwujesz tańczące w wielkim namiocie osoby. I potem chętnie idziesz spać, wiedząc, że strefa urosła i zgęstniała.

A więc to, że zobaczyłeś ten koszmar, było zupełnie naturalne. Rano zostajesz obudzony wiadomościami, że policja wróciła. Gdy się zbliżali, grupa ukrywających się w lesie osób przygotowała na nich zasadzkę. Jednego pałarza porządnie obito, innego podpalono. W odpowiedzi duża grupa prewencyjnych ruszyła na nowe barykady i ty wkrótce też się tam kierujesz, wraz z wieloma innymi. Gdy docieracie na miejsce, walka już trwa – atak, kontratak. W miarę jak chaos się zaognia, przypominasz sobie ludzi chodzących o kulach, osoby bez oczu i inne, które spotkałeś po drodze, a które doznały poważnych urazów w ZAD.

A jednak – dziesiątki osób napływają jak wielka fala, rzucając kamieniami i butelkami w stronę policji, wrzeszcząc ile sił w płucach i miotając się jak szalone. A potem widzisz jak niebo przecinają trzy puszki, jak lecą bezpośrednio w twoją stronę. Schodzisz im z drogi. Jedna z nich ląduje obok ciebie, ale zamiast wypuścić gaz łzawiący wybucha, zostawiając w ziemi duży krater. I wtedy już rozumiesz – ten koszmar jest prawdziwy i próbuje przebić się do Strefy.

Front przesuwa się raz w jedną, raz w drugą stronę, dopóki policja nie skupia swoich sił i nie forsuje barykad, przytłaczając obrońców. W ramach finalnego kontrataku wita się ich mołotowami. Gdy ty i reszta się wycofujecie, ktoś podpala stojący przy barykadzie bar, dotrzymując tym samym swojej obietnicy, że nigdy nie odda go policji. Masz czas żeby ostatni raz rzucić okiem za siebie i widzisz dziesiątki prewencyjnych w maskach gazowych, biegnących w twoją stronę przez dym i gaz łzawiący, widzisz płonący za nimi bar – koszmar, którzy przejął tę przestrzeń, którą wy wyzwoliłyście dwa dni temu.

Policyjny szereg zatrzymuje się pod domkiem na drzewie. Tutaj jest nowa granica pomiędzy wolnością a porządkiem.

VI

Kilka tygodni później, siedząc w barze, dowiadujesz się, że sytuacja w ZAD wygląda tak samo jak przed twoim przyjazdem. Wszystko jak trwało, tak trwa, Strefa nie ustępuje, a na przyszłość zaplanowanych jest więcej demonstracji. Podnosisz głowę, żeby spojrzeć na telewizor wiszący nad barmanem i widzisz konserwatystów walczących z policją w Paryżu z powodu prawa o małżenstwach jednopłciowych, stopę bezrobocia w Hiszpanii skaczącą do 27% i atak terrorystyczny w Stanach. Znajdujesz sobie inne miejsce, zdala od telewizora, i czytasz te słowa o życiu w wolnej strefie:

W obozowisku mieliśmy okazję zobaczyć naszą zrzędliwą, niezadowoloną córkę w nowym świetle. Już po dwóch dniach sama wchodziła i schodziła ze stromych górek, sama stawała w kolejce w kolektywnej kuchni, sama pytała dorosłych o pomoc, a wołała nie tylko po nas… Wieczorem pomagała układać drewno na opał i zasypiała bez żadnego narzekania przy ognisku, wokół którego siedziała setka głośnych ludzi. Jedzenie, którego normalnie by nie tknęła, teraz łapczywie pochłaniała – też dlatego, że nie miała wielu alternatyw. Przechodzące obok niej krowy i kozy jej nie płoszyły. W ciągu dnia nie próbowała trzymać się tylko nas, a raczej była tam gdzie inne dzieci albo aktywności czy ludzie, którzy ją interesowali.

Z powrotem w metropolii widzisz romskie obozowiska rozbite wzdłuż pobocza autostrady i śledzisz oczami strużkę dymu wydobywającą się z ich rozklekotanych kominków. Obok przemykają setki samochodów, wydalając zanieczyszenia i śmieci. Pod autostradą, przy rzece, kilku młodych mężczyzn taguje na ścianie słowa ZAD PARTOUT – ZAD WSZĘDZIE. Z supermarketów niezauważeni złodzieje wynoszą artykuły spożywcze o wartości kilkuset euro. Uchodźcy z Syrii, Kurdystanu i Libii siedzą w barach, obserwując przemijający świat. Przypominasz sobie, że kryzys dopiero uderzy we Francję z taką siłą, z jaką uderzył w Grecję i Hiszpanię.

Wracasz na autostradę i łapiesz stopa na północ w kierunku Wielkiej Brytanii. W radiu jakiś analityk mówi o niedawnej sytuacji na Cyprze i wyprzedawaniu krajowych praw do gazu ziemnego. Kierowca mówi ci, że pracuje dla firmy gazowniczej i jego praca polega na odnajdywaniu złóż. Mówi, że to tylko kwestia czasu, aż zaczną wiercić w Hiszpanii. Eksperci mówią, że stworzy to miejsca pracy i wpompuje w gospodarkę więcej pieniędzy. To właśnie jest kryzys, zaplanowany w celu wyciągnięcia z ziemi większej ilości zasobów. Gdy samochód gna po autostradzie, widzisz pociąg TGV przemykający obok elektrowni atomowej. Trzydzieści kilometrów dalej jest następna i wiesz, że nim dotrzesz do Calais, to zobaczysz ich jeszcze kilka. Myślisz o walce przeciwko linii kolei dużej prędkości w dolinie Susa i kiedy spoglądasz na niebo i widzisz samoloty, myślisz o ZAD, którą utworzono w celu powstrzymania budowy lotniska. I wtedy przypominasz sobie słowa, które czytałaś lata temu, słowa, które prawie zapomniałaś:

Jakże szczęśliwe są sieroty – chaos tego świata do nich należy. Płaczecie nad wszystkim, co straciliście; rzeczywiście, straciliśmy wszystko. Ale spójrzcie wokół nas: zyskałyśmy braci i siostry, tak wiele braci i sióstr. Teraz, od nieznanego oddziela nas tylko nostalgia.

Idziesz i się gubisz. Nigdzie nie ma miary twojej wartości. Idziesz i nie wiesz, kim jesteś. Ale ta ignorancja jest błogosławieństwem i jesteś bez wartości, tak jak pierwszy człowiek. Wędruj tymi ścieżkami. Jeśli nie byłbyś tak zagubiony, wszystkie te spotkania nie byłyby ci tak bardzo przeznaczone.

Odejdźmy. Już najwyższy czas. Ale proszę, odejdźmy razem. Spójrz na nasze gesty, na ich coraz większą grację; spójrz na naszą żywiołowość, jakże piękne jest to, że nic nas nie pochwyca; spójrz na nasze ciała, jak płynnie się mieszają. Ile czasu musiało minąć, żeby tak wolne gesty znów zstąpiły na ziemię.

Ale wiesz co – na drodze naszego komunizmu nadal stoją ściany. Są wewnątrz nas i pomiędzy nami, i nadal nas dzielą. Wciąż nie skończyliśmy z tym światem. Wciąż jest zazdrość, głupota, pragnienie bycia kimś, bycia rozpoznawanym, pragnienie znaczenia czegoś. I co gorsze – potrzeba władzy. Oto ruiny starego świata, które w nas pozostają, i które nadal trzeba zburzyć.

Kiedy wysiadasz z samochodu przy autostradzie, widzisz tag ZAD PARTOUT na billboardzie. Resztę drogi do Calais idziesz pieszo, myśląc o wszystkim, co zobaczyłoś w przeciągu ostatnich kilku miesięcy. W końcu tego doświadczyłeś, a teraz, gdy wspomnienia są żywe w twojej wyobraźni, wiesz, o co walczysz. Gdy dostrzegasz skraj miasta portowego, przypominasz sobie więcej słów, napisanych w 2003 roku:

To, że zbudowanie zwycięskiego ruchu rewolucyjnego w całej jego pełni może zająć całe pokolenie, nie sprawia, że się wahamy. Wyobrażamy sobie to z całkowitym spokojem ducha.

Zaraz przed wejściem na prom, sprawdzasz internet i widzisz, że policja wycofała się z dwóch głównych skrzyżowań w ZAD. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych nie jest już w stanie utrzymywać tej zmilitaryzowanej siły bez ograniczenia swojej zdolności chronienia Paryża. W tym okresie słabości, Strefa Broniona będzie rosnąć. Wyłączasz internet, wychodzisz z kawiarni na ulice Calais wypełnione imigrantami próbującymi dotrzeć do swoich rodzin na wyspach. Jest wiosna 2013 roku.

Gdzie są słowa,
gdzie moi przodkowie,
gdzie jest dom,
gdzie kochankowie,
i gdzie moje przyjaciółki?
Nie ma ich, moje dziecko.
Wszystko trzeba zbudować.
Musisz zbudować język,
w którym zamieszkasz.
Musisz zbudować dom,
w którym nie będziesz już sama.
Musisz odnaleźć przodkinie,
które cię uwolnią
i wymyślić nową szkołę uczuć,
dzięki której
pokochasz na nowo.

Osoby autorskie: Anonimowe

Pierwotna publikacja: Brytyjskie Indymedia

Rok publikacji: 2013


[1] przyp. red.: Mowa najprawdopodniej o tendencji nihilistycznej w anarchizmie insurekcjonistycznym, nazywaną zazwyczaj anarcho-nihilizmem

[2] przyp. tłum.: Banlieue to przedmieścia dużych francuskich miast. Sam termin mniej więcej od lat 70′ nabrał jednak konkretnych konotacji i oznacza głównie swego rodzaju dzielnice biedoty, często również imigranckie. Są czasami traktowane jako no-go zones ze względu na duży odsetek przestępstw i to w nich miały miejsce jedne z największych zamieszek ostatnich lat, jak te z 2005 roku.

[3] przyp. tłum.: Confit to specjalność południowo-zachodniej kuchni francuskiej; metoda konserwowania mięsa, polegająca na gotowaniu go przez dłuższy czas na wolnym ogniu, w jakiegoś rodzaju tłuszczu.

[4] przyp. red.: Partia Czarnych Panter było marksistowską organizacją polityczną walczącą o samostanowienie dla czarnych Amerykanów, szczególnie skupiając się na rasistowskiej brutalności policji. Znani szczególni z ich wysiłków organizowania społecznego, m.in.: ubrojonych patroli mających na celu obserwację psiarzy czy programów śniadaniowych dla dzieci z biednych dzielnic.

The Art of politics

CrimethInc.:

sztuka polityki


[Od osób tłumaczących]
Poniżej znajduje się krytyka polityki, która nie zatrzymuje się na jednej z jej form, jak często się to dzieje (np. na polityce państwowej demokracji przedstawicielskiej). Opowiada się przeciwko każdej polityce – czy ma być to polityka państwowej demokracji, czy polityka aktywistyczna, ukazując wspólne dla nich wszystkich mechanizmy i problemy.

Część naszej serii ANOTHER life, o życiu pełnią życia pomimo narzucanej nam kapitalistycznej rzeczywistości.


Polityka jest sztuką oderwania. Choć jest czymś oddzielnym od każdej innej sfery aktywności, to ponoć nadaje się, by wszystkimi nimi rządzić. Polityka zaczyna się tam, gdzie kończy się codzienne doświadczenie, interesy jednostek, pasja, poezja i przyjaźń – w skrócie, wszystko, co nadaje ludzkiemu życiu znaczenie, wszystko, co może pomóc ludziom podejmować decyzje w ich najlepszym interesie. Na politycznej arenie nie można zaadresować niczego, co naprawdę się liczy – ani znudzenia kelnerki, ani bezsenności biurokraty – choć konsekwencje decyzji, które zostają tam podjęte, są odczuwalne wszędzie indziej.

Polityka jest sztuką wykluczenia

Ponieważ polityka musi pozostać czymś oddzielnym od rzeczywistego ludzkiego życia – od wszystkiego co mogłoby sprawić, by nie była tak bezzębna i trupio-sztywna – rola profesjonalistów w polityce jest niekwestionowalna. Wszystko co można zrobić, to oczywiście od czasu do czasu ich wymienić. Ci profesjonaliści mogą być wybranymi urzędnikami, albo mogą też funkcjonować pod bardziej staranną przykrywką „lokalnych aktywistów” czy „społecznościowych działaczy”. Tak czy inaczej, systemy, którymi zarządzają, są zdecydowanie zbyt skomplikowane by zrozumiał je ktokolwiek spoza klasy politycznej; i odwrotnie, każdy, kto poznaje wewnętrzne działanie tych systemów, nieuchronnie sam kończy jako jej członek.


Polityka zaczyna się tam, gdzie kończy się codzienne doświadczenie, interesy jednostek, pasja, poezja i przyjaźń


Polityka jest sztuką segregacji

To ona jest tą specjalizacją, która leży u podstaw wszelkiej specjalizacji i wszelkiego podziału pracy we współczesnym społeczeństwie: jeśli decyzje dotyczące jego całości może podejmować tylko mała elita, to jaki sens miałoby pojmowanie czy podejmowanie się czegokolwiek, co wykracza poza czyjąś konkretną społeczną rolę? Kiedy ludzie akceptują swój los roboli w brzuchu wielkiego lewiatana, na którego działania nie mają żadnego wpływu, mają mało motywacji, by starać się znaleźć jakąś wspólną sprawę z innymi, którzy składają się na tego lewiatana.

Polityka jest sztuką reprezentacji

Polega ona na założeniu nieaktywności wszystkich poza klasą polityczną. Jeśli wszyscy działaliby za siebie, wtedy byłaby czysta anarchia – a poza tym ludzie nie są przyzwyczajeni do myślenia i działania za siebie, co nie? Ludzie mogą więc brać udział w podejmowaniu decyzji wpływających na ich życie tylko z ubocza, jako widzowie, kibicując jednemu zawodnikowi czy drugiemu i wybierając tych zawodników tak arbitralnie, jak to mają w zwyczaju w przypadku wszystkich błahych decyzji. Oddelegowując swoją władzę odpowiadania na problemy społeczne, ludzie wyrzekają się możliwości ustalenia, jak w ogóle brzmią pytania: bo tylko w toku samodzielnego podejmowania decyzji możesz zorientować się, co leży w twoim interesie. Niektórzy reformiści wierzą jeszcze w urojenia o bardziej partycypacyjnych systemach reprezentacji; ale świat, w którym ludzie działają za siebie i na własną rękę, dzięki czemu nie potrzebują reprezentantów – to jest nie do pomyślenia.

Polityka jest sztuką pośrednictwa

Tak, jak papież interpretuje Boską Wolę, jak naukowiec tłumaczy edykty Matki Natury i jak profesor przekazuje lekcje Historii, tak polityk-profesjonalista pośredniczy pomiędzy ludźmi a ich własną władzą, która przez to wydaje im się nieuchwyta i obca. Co więcej, przez reprezentowanie ludzi na arenie politycznej polityk staje się wykwalifikowany do przedstawiania ich sobie samym: w cokolwiek wierzy, musi być tym, w co oni wierzą; cokolwiek robi, musi być tym, czego oni chcą – w przeciwnym razie jak w ogóle doszedł do władzy? Podobnie, interakcje pomiędzy jednostkami poza ściśle politycznym gruntem też są pośredniczone: ludzie nie odnoszą się do siebie nawazjem jako unikalne istoty, a z pozycji roli przyjętej w ustalonym porządku. Tak, jak w religii zorganizowanej nie ma relacji pomiędzy ludźmi, a tylko pomiędzy wiernymi, tak w polityce to nie ludzie się ze sobą spotykają, a obywatele, członkowie partii, ideolodzy. Między każdym z osobna, między wszystkimi osobami łącznie i w strukturach tworzonego przez nich społeczeństwa istnieją filtry, które uniemożliwiają prawie wszystkie formy komunikacji i interakcji (poza kilkoma standardowymi). Polityka kwitnie wszędzie tam, gdzie program organizacji wypiera potrzeby i pragnienia jednostek.

Polityka jest sztuką asymilacji

Polityka uczy cię myśleć w kategoriach większości, oceniać co jest właściwe, a co nie zgodnie z opinią publiczną, zamiast z własnym sumieniem. W najlepszym wypadku wyuczona tego osoba musi przekonać i siebie, i innych, że chociaż to może nie wydawać się prawdą, to znaczna większość chce – albo może zechcieć! – tego samego, co ona; w najgorszym, co częstsze, nauka ta pozostawia wszystkich dysydentów w poczuciu bezsilności wobec zwiedzionej masy. Przegrywając wybory za wyborami i kampanię za kampanią, ten, kto usiłuje wpłynąć na większość, dowiaduje się jaki jest mały i na jak mało może wpłynąć, jak mało może osiągnąć – a to wszystko bez podejmowania ryzyka własnego eksperymentalnego działania! Nieuchronnie dochodzi do wniosku – „jeśli nie możesz ich pokonać, to do nich dołącz” – czy to przez ustępstwa czy w jednym wielkim geście nihilistycznej kapitulacji. Powstają wtedy najbardziej nieoczekiwane koalicje, które usiłują nawzajem wyprowadzić się w pole i połknąć wystarczająco wyborców, by sformować większość. Ci, którzy nie mogą znaleźć sobie jakiejś masy, do której mogliby dołączyć, sami siebie czynią nieistotnymi – bo co może jeden człowiek przeciwko tak wielu?

Polityka jest sztuką abstrakcji

Aby władza mogła być jak najdokładniej przekazana profesjonalistom, którzy reprezentują grupy wyborcze, to indywidualne cechy i interesy szerokich rzesz ludzi są streszczane w grubych uogólnieniach. Ludzie nawet spieszą robić abstrakcje z siebie samych – bo im prostsza etykieta, tym przypuszczalnie więcej siły można za nią zebrać. Bardzo rozbieżne, konkretne pragnienia wrzuca się do jednego worka i sprowadza się do najniższego wspólnego mianownika w ramach ogólnych platform. Tym samym jednostki redukuje się do mas. Politycy reprezentują ludzi, i biada tym, którzy sprzeciwiają się zarządzaniu! Abstrakcje reprezentują grupy demograficzne, i biada tym, którzy przeciwstawiają się klasyfikacji!

Polityka jest sztuką odciągania uwagi

W wybuchowym społeczeństwie jest zaworem bezpieczeństwa, oferując konstruktywną aktywność tym, których sprzeciw mógłby w innym przypadku przyjąć destrukcyjne formy – a to po to, by ich usilna kontestacja status quo służyła wyłącznie jego odtworzeniu. Dla dysydenta to szukanie wiatru w polu, na które marnuje całą swoją energię i błyskotliwe pomysły, ograniczając się do bezsensownych sprzeczek z tymi, którzy powinni być jego towarzyszami broni, do dialogu z tymi, z którymi nigdy nie zrobi niczego niebezpiecznego i do przedsięwzięć, które są równie trywialne, jak naiwne.


Bardzo rozbieżne, konkretne pragnienia wrzuca się do jednego worka i sprowadza się do najniższego wspólnego mianownika w ramach ogólnych platform. Tym samym jednostki redukuje się do mas.


Polityka jest sztuką odraczania

Jej rozwiązania są zawsze tuż za rogiem, ale nigdy nie nadciągają. Jak wszystkim wiadomo, a już szczególnie politykom, stojące przed nami problemy można rozwiązać tylko kolektywnie [albo systemowo – przyp. tłum.] – i rozwiążemy je, wszyscy razem, ale jutro, kiedy wszyscy będą gotowi. W międzyczasie każda jednostka ma się zachowywać i poczekać, „tak jak wszyscy inni” – w skrócie, ma zrezygnować ze wszystkich swoich mocnych stron i możliwości, dobrowolnie się sparaliżować tak, żeby można było ją reprezentować (ze wszystkim, co to za sobą pociąga). W polityce przygoda zmieniania świata zostaje zastąpiona nudą czekania aż się zmieni. Na każdą osobę, która chce działać natychmiast i bezpośrednio, pomimo wad obecnego kontekstu i ograniczeń nieodłącznie związanych z jakimkolwiek konkretnym działaniem, patrzy się z podejrzliwością: jeśli nie jest prowokatorką – brzmi argument – to jej wrogowie na pewno mogą ją jako taką wykorzystać[1].

Polityka jest sztuką kalkulacji

W polityce nie ma się już przyjaciół, tylko sojuszników; nie ma się relacji, tylko znajomości; społeczność danej osoby staje się pulą, z której może wyciągnąć potencjalnych szeregowców do rozmieszczenia i zmanipulowania jak pionki na szachownicy. Trzeba wiedzieć, jak wygląda sytuacja, ostrożnie wybierać w co się zaangażować, brać po uwagę i ważyć każdą możliwość – żeby dobrze ocenić każdą okazję i sklasyfikować każdą jednostkę i grupę, dokładnie tak, jak robią to wrogowie. W strategicznej ocenie tego, co się posiada, zyskuje się wszystko, oprócz gotowości do postawienia wszystkiego na jedną kartę i, tym samym, zaryzykowania straty.

Polityka jest sztuką ugody

Niezależnie od tego, jak radykalnej zmiany oczekujemy, musimy jakoś przetrwać w oczekiwaniu na jej nadejście, a próbując przetrwać – jak wiadomo – idziemy na kompromisy. Prędzej czy później nawet najbardziej nieustępliwy buntownik musi zawrzeć jakiś z sojusz z władzami: nie będę cię niepokoić, jeśli ty nie będziesz niepokoić mnie. Zdrowy rozsądek, ciągle opowiadający się za przetrwaniem, zawsze umie znaleźć dobre powody, żeby cię ugrzecznić: okazuje się, że są takie kompromisy, które nie są aż takie złe, a zresztą, czy podstawowym obowiązkiem rewolucjonistki nie jest przetrwać, by mogła walczyć następnego dnia? Godząc się za każdym razem na mniejsze zło, krok po kroku zaczyna się akceptować samo zło jako nieuniknione. Kto natomiast nie chce mieć absolutnie nic wspólnego ze złem, musi być awanturnikiem – albo arystokratą.

Polityka jest sztuką kooptacji

Jednym z najbardziej efektywnych sposobów na przekierowanie pragnienia prawdziwej zmiany w stronę polityki-jak-zwykle jest przedstawienie profesjonalnego polityka jako wywrotowca albo – nawet lepiej – przekształcenie wywrotowca w profesjonalnego polityka. Nie wszyscy politycy walczą o urzędy – niektórzy nawet walczą przeciwko nim. Podobnie, niektórzy filozofowie zarabiają na całkiem wygodne życie, potępiając tych, którzy ich karmią. Rzeczywistość – o czym dobrze wiedzą, jednocześnie nie wiedząc o niej niczego więcej – jest zawsze bardziej złożona dla jakiejkolwiek pojedynczej akcji. Dążą do stworzenia teorii, która wyjaśniałaby wszystkie problemy społeczne, tak, by mogli być całkowicie zwolnieni z odpowiedzialności za zrobienie z nimi czegokolwiek.

Polityka jest sztuką kontroli

Kiedy osiągnie się już kompromis, kiedy podpisze się już umowę społeczną, nie potrzeba już gazu łzawiącego i gumowych kul, by utrzymać ludzi w szeregu. Ludzie sami będą się w nim trzymać, czekając w kolejce do sklepu i kina, stojąc w korku w drodze do pracy, płacąc czynsz i podatki, podporządkowując się każdej zasadzie i regulacji – a jeśli niektórzy odklejeni buntownicy się nie dostosują, to ich współ-radykałowie dopilnują, żeby tak się stało, bo przecież nie ma nic cenniejszego niż dobre imię radykalizmu. Jeśli ktokolwiek zrobi cokolwiek impulsywnego, inni spieszą zaprzeczyć temu, by jakakolwiek osoba o ich przekonaniach mogła zrobić coś takiego, i reedukować te jednostki z ich własnych szeregów, które mogłyby to skrycie popierać. Nie ma nic bardziej przerażającego niż widmo pojedynczego człowieka, który nie będzie tańczył, jak mu zagra zbiorowe szaleństwo – bo jeśli może zdobyć się na jednostka, to co to mówi o wszystkich innych? Każde unikalne, samookreślone działanie jest iskrą, która przeskakuje poza obręb i status quo, i jego abstrakcyjnej krytyki, zagrażając obu; nie wspominając już o tych, którzy je popierają.


Nie wszyscy politycy walczą o urzędy – niektórzy nawet walczą przeciwko nim


Polityka jest sztuką represji

Represji wobec każdej osoby, która nie akceptuje ograniczeń swojej roli społecznej, każdej, która chce coś zmienić na podstawie swoich pragnień. Represji wobec każdej osoby, która marzy o skończeniu z biernością, przezornością i delegowaniem i o podpalaniu tych, którzy nalegają na tylko tyle i nic więcej. Represji wobec tych, które nie chcą pozwolić, aby ich cenne „ja” zostało zastąpione przez jakąkolwiek organizację czy unieruchomione przez jakikolwiek program. Represji wobec tych, którzy chcą mieć bezpośrednie relacje z innymi i którzy czują, że jest to możliwe tylko poprzez wyburzenie murów – zarówno społecznych, jak i fizycznych. Wobec tej, co nie ma jakiegoś „my”, na które mogłaby przysięgać. Wobec tego, co cierpliwie czekającym zakłóca drogocenne kompromisy. Wobec każdej, która daje z siebie wszystko bez nadziei na wynagrodzenie; wobec każdego, kto broni swoich towarzyszek z miłością i stanowczością; wobec każdej osoby, która nie zgadza się na nagrody pocieszenia oferowane tym, które raz spróbowały i zawiodły. Represje wobec każdego, kto nie chce ani rządzić, ani kontrolować; wobec każdej, która chce żyć i działać natychmiast, nie jutro, nie pojutrze; wobec tych, które chcą zamienić życie w fascynującą przygodę.

Polityka wcale nie jest sztuką

Jest przeciwieństwem sztuki: jest zatarciem kreatywności i spontaniczności, redukcją relacji międzyludzkich do sieci połączonych ze sobą łańcuchów. Analogicznie, każda sztuka, która ma być godna tego miana — sztuka życia chociażby — musi być przeciwieństwem polityki: musi przyciągać ludzi do siebie, wydobyć ich ukryte mocne strony, umożliwiać im robienie tego, co uważają za słuszne, bez obawy o to, co pomyślą sąsiedzi i bez kalkulowania, co będą z tego mieć.

Osoby autorskie: CrimethInc.

Pierwotne wydanie: Rolling Thunder #1

Rok wydania: 2005


[1] Ale tylko jeśli postanowi „ja sama, właśnie tutaj, właśnie teraz”, wtedy może podjąć z innymi wspólną sprawę; taką, która nie będzie przestrzenią wypierania się siebie nawzajem, w której wszyscy mogą się nawzajem kontrolować, ale nie mogą działać za siebie. Godność wypływająca z działania zgodnie z własnym sumieniem, zawieszenie całego strachu przed konsekwencjami, radość wystarczająca sama w sobie, brak potrzeby jutra, które miałoby zwrócić odsetki od inwestycji: tylko te rzeczy mogą zaprowadzić nas do świata, w którym nasze oczy nie będą wiecznie zawieszone na wskazówkach zegara.