
Nieczytelne & Dabartis:
Zakłócić ludobójstwo
Bilans okupacji w sprawie palestyny w Polsce
Ofensywa przeprowadzona 7 października przez Hamas była zdecydowanie czymś historycznym. Nie tylko dlatego, że seria wydarzeń, która po niej nastąpiła, ma szansę zdeterminować politykę najbliższych lat. Ludobójstwo, którego Izrael dokonuje na Palestyńczykach, musi być historyczne, bo nic poza historią nie jest tak mordercze. Ruch okupacyjny, który wyrósł z amerykańskich uniwersytetów jest, przeciwnie, dowodem na trwałość pragnienia jej zatrzymania. Jego głos sprzeciwu, choć niestety niewystarczający by znacząco wpłynąć na sytuację w Gazie, pokazał, że ludzie na całym świecie w mniejszym lub większym stopniu utożsamili się z losem Palestyńczyków – być może przeczuwając, że w przyszłości mogą go podzielić. Póki jednak ruch ten ograniczał się głównie do Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej, pozostawał dla mnie w pewnym stopniu odległy. Choć śledziłem go, nie byłem w stanie wyciągnąć z niego decydujących wniosków. Nadal czułem, że historia mija nas bokiem i że jestem zupełnie niezdolny, żeby dołączyć się do prób powstrzymania jej biegu. I wiem, że nie byłem w tych odczuciach osamotniony.
Wszystko to jednak się zmieniło, gdy dowiedziałem się o rozpoczęciu okupacji propalestyńskich w Krakowie i Warszawie. Pamiętam, że byłem wtedy w samochodzie, i że moją pierwszą myślą było: „bryła świata została ruszona z posad”. I choć było to pewnie lekko podniosłe, to sytuacja na to w mojej ocenie zasługiwała. Doza patosu odpowiadała wiośnie ruchów społecznych, którą te okupacje – z czego jedna z nich założona w tym samym mieście w którym właśnie trwała okupacja akademika! – zwiastowały. Przez następne dni śledziłem wszelkie informacje związane z okupacjami i starałem się, jak mogłem, wnieść coś do ruchu. Efektem była publikacja „Kilku wskazówek z okupacji kampusów w USA i Europie”[1], a pewien czas później, tekstu „Wszystko dopiero przed nami”[2]. Już na etapie publikacji drugiego tekstu dało się odczuć, że ta pierwotna lista wskazówek „była […] zbytnio podyktowana zachodnim doświadczeniem”[3]. Znacznie utrudnia to realne przeciwstawienie się naszemu kontekstowi, który nie jest gorszy czy lepszy od innych, tylko inny, wymaga innego lawirowania i ma inne punkty nacisku. Potrzebna do tego jest polityczna gramatyka, która umożliwiłaby wyrażenie specyficznych dla nas szans i zagrożeń, na miejsce skazanej na porażkę próby zaaplikowania obcego nam – nawet jeśli zrozumiałego – politycznego języka. Brak takiej gramatyki był na pewno spowodowany tym, że dotąd brakowało nam (zadowalających) lokalnych przykładów, do których moglibyśmy się odnieść w naszych rozważaniach politycznych. Z drugiej strony trzy takie zadowalające przykłady właśnie stały nam przed oczami.
Dlatego by zadośćuczynić okupacjom i nie oceniać ich na podstawie ostatecznie obcych nam wszystkim kategorii czy krytykować według lewicowych katechizmów, zdecydowałem się na podejście oparte dużo bardziej na zrozumieniu i otwartości. Rozpocząłem projekt zbierania historii, który ostatecznie przeistoczył się w próbę współbadania[4]: wypracowania (kontr)wiedzy o działaniu, która będzie naszym dobrym wspólnym i będzie przekładać się na skuteczniejszą organizację. Wymagało to wejścia we wnętrze okupacji – rządzącą się swoimi prawami dyskursywną i afektywną przestrzeń – by zawiesić w pewnym stopniu to, czego nauczyło oglądactwo antagonistycznych ruchów społecznych z daleka. Jest to niezbędna część procesu rozwinięcia myśli, która jest rzeczywiście skrojona na nasze potrzeby. Bez trwającego współbadania z pewnością nie byłbym w stanie napisać tego artykułu – dzięki niemu udało mi się uzyskać nie tylko lepszy wgląd w ruch, ale przede wszystkim służyło ono jako bardzo skuteczny klucz doboru problematyk, które w innym wypadku tworzyłyby niezróżnicowaną i nieczytelną mgławicę, a nie przejrzystą i znaczącą konstelację. Udało mi się przyswoić nowe kategorie i style krytyki, które stanowią zręby nowego, adekwatnego politycznego języka.
Z drugiej strony artykuł ten nie ma za wiele wspólnego z tym, co rozumiem przez współbadanie, jako że nie tylko nie jest częścią żadnego procesu organizacyjnego, ale dotyczy też kwestii na dość wysokim poziomie abstrakcji i wyteoretyzowania, nie zawierając jednocześnie żadnego przepisu na to, jak przekuć je na praktyczne kroki, które można by było postawić. Jest on bardziej napisany „na motywach” mojego współbadania i odzwierciedla dużo bardziej mój własny rozwój jako podmiotu politycznego (teoretyka, badacza), niż jakikolwiek kolektywny proces. To nie oznacza, że nie znajdują się tutaj politycznie decydujące treści (gdybym tak było, to byłbym w istocie bardzo kiepskim autorem). Jest szansa, że część tego artykułu wyznacza nawet jakiś horyzont dla przyszłych działań, który jeśli teraz zdaje się odległy i abstrakcyjny, to tylko dlatego, że nasza praktyka musi jeszcze nadgonić. Natomiast na pewno są tutaj też rzeczy, które się zdezaktualizowały czy stanowią wyraz form politycznych, które już nie istnieją i zaistnieć nie mogą. To, co w tym tekście jest co, musi już ustalić sama osoba czytająca, najlepiej wspólnie z innymi, czy to w ramach współbadania czy innego procesu samoświadomego organizowania się. Nic tutaj na pewno nie jest kwestią wielkiego przeskoku, chyba że bieg historii znów na (nie)miło zaskoczy. Wszystko musi być wyprodukowane krok po kroku.
Tymczasem pozwolę sobie tutaj na szersze zarysowanie problematyk, które okupacje mniej lub bardziej świadomie otworzyły i skonfrontować je z tym zewnętrzem, które wcześniej celowo wziąłem w nawias. Przyjrzę się więc wszystkiemu: od często niedopowiedzianego kontekstu okupacji, przez implikacje ich elementów – dotąd ocenianych wyłącznie w świetle strategiczno-taktycznym, po potencjalność, która wykracza poza ich sukcesy czy porażki. Nie w imię refleksji nad tym, co się skończyło, a wstępnych uwag do tego, co być może właśnie się zaczyna. I finalnie, chcę powiedzieć też kilka rzeczy, które być może wybiegają trochę przed szereg tego, co się udało już kolektywnie wypracować w badaniu, ale których wypowiedzenie uważam za potrzebne. Szczególnie w kwestii niekończących się zagrywek uniwersytetu, by przedstawić te okupacje jako jedynie krótki i krzykliwy epizod w jego długiej i godnej szacunku historii.
„Panie Rektorze, porozmawiajmy” – dialog i publiczność
Mówienie o dialogu w tej sprawie było od samego początku obarczone pewnymi sprzecznościami. Bo jak można debatować o ludobójstwie? Jak próbować przekonać instytucję, która jest w nie uwikłana – i na to nie narzeka – racjonalnymi argumentami? Jak można przerzucić most komunikacji nad taką polityczną przepaścią, gdzie jedna strona cierpi razem z mordowanymi i solidaryzuje się z oporem, a druga albo odwraca wzrok, albo wręcz solidaryzuje się z mordującymi? Nie chodzi tu jednak tylko o przepaść afektywną czy światopoglądową – wielu, z władzami polskich uniwersytetów włącznie, nie ma problemu z nazywaniem trwającej nakby „kryzysem humanitarnym”[5], czy „krwawym konfliktem”[6] i proklamuje wiarę w wartości podobne do tych, które wybrzmiewają w okupacjach. „Ludobójstwo” jest terminem dużo bardziej uwikłanym i implikującym, i nie tylko jeśli chodzi o instrumentalizowaną tu politycznie akademicką ostrożność w wydawaniu osądów. Stawką jest tu cały obecny międzynarodowy porządek etyczny i polityczny, który z opozycji wobec Holocaustu czyni sobie mit założycielski. W jego obrębie ta konkretna Zagłada, ale i ludobójstwo w ogóle, staje się „radykalnym złem”: miarą, która jest do wszystkiego przykładana, ale której jednocześnie nic nie może dorównać[7]; również dlatego, że jakiekolwiek faktyczne próby czynienia takich porównań to „czysta profanacja”[8]. To nie oznacza oczywiście, że pojęcie to nie jest w użytku, ale używanie go jest raczej zarezerwowane dla tych w pozycji władzy, sędziów, katów i wyroczni. Z łatwością mogą oni nazywać 7 października ludobójstwem, a nawet stawiać go w jednym rzędzie z Zagładą, ale odmawiać tego samego Palestyńczykom jeśli chodzi o zbrodnie, których na nich sami dokonują. Tak więc nawet nie samo używanie go jest tak skandalizujące, a raczej właśnie to kto i wobec kogo go używa: oddolny ruch wykluczonych rozpoznających siebie w losie Palestyńczyków, prosto w twarz reprezentantów tego porządku, długo wypierającego swoje własne ludobójcze tendencje i praktyki.
W zdecydowanym określaniu działań Izraela „ludobójczymi” nie chodzi więc o jakiś stan faktyczny, który nawet jeśli Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w końcu ustali, to tylko przypieczętuje tym los Palestyńczyków. Ten globalny ruch protestów przeciwko ludobójstwu to nie jest jakaś kampania w pojedynczej sprawie czy moralistyczny aktywizm, a polityczna decyzja zaatakowania całego kolonialnego porządku, które za nim stoi. Być może to, że ruch ten przybrał na prawdziwym pędzie właśnie wtedy, gdy obrał na cel uniwersytety, było dla niektórych odrobinę zaskakujące. Nic w tym jednak dziwnego, gdy weźmie się pod uwagę to, że jego walka toczy się o to, kto ma prawo decydować o prawdzie, i o wszystkie tego materialne konsekwencje. Jego nadrzędne żądanie – potępienie ludobójstwa – stawiane uniwersytetom z oczekiwaniem jego niespełnienia, to jednoznaczny sąd nad tym porządkiem. Więcej, to odzyskanie mocy sądowniczej przez tych, którzy mają być biernymi przedmiotami prawa – czy raczej właśnie sprofanowanie jej[9]. To radykalne zerwanie, którego nie można rozwiązać zwykłymi środkami – przeczekać, załagodzić czy stłumić, w nadziei na powrót do świata sprzed niego. Zerwanie, które nieuchronnie prowadzi do eskalacji konfliktu. Faktyczna eskalacja takiego konfliktu jest jednak niebezpieczna, szczególnie dla władz polskich uniwersytetów, ewidentnie nieprzygotowanych do czegoś, co wykracza poza bezpieczne ramy listów otwartych i pomniejszych protestów (ale też, jak na urzędasów na ciepłych posadkach przystało, niechętnych na nie). Dlatego też władze się z niego wycofały i przyjęły wycofanie jako swoją nadrzędną strategię: zamykanie bram do miejsc okupowanych, deeskalację w rozmowach, niepodejmowanie rozmów w ogóle i szereg innych taktyk wyciągniętych żywcem z wojny na wyczerpanie. Do tego użyły całego swojego instytucjonalnego autorytetu by za wszelką cenę powstrzymać to dokonane zerwanie i by przywrócić swój monopol na determinowanie rzeczywistości, uniemożliwiający legitymizację prawd wykraczających poza porządek, którego bronią. Taka była właśnie funkcja negocjacji, na których okupujące raz za razem dowiadywały się, że ludobójstwa nie ma: nie dopuścić do tego, by pęknięcie, które zrobiły na rzeczywistości, jakkolwiek się powiększyło.
Robiąc to wszystko, realizowali szerszą funkcję dialogu w obecnej sferze publicznej: osłabianie i niedopuszczanie zdecydowania, które jest potrzebne do działania politycznego w ogóle – a więc do jakiejkolwiek znaczącej zmiany. Dokładnie to, co jest potrzebne, by mordercza izraelska kolonizacja mogła pozostać dla uczelni biznesem (jak zwykle), podczas gdy ich władze cierpliwie słuchają głosu studentów, zbyt narwanych, by widzieć zniuansowanie sytuacji. Bo choć władze mogą deklarować dialog, apolityczność i rozwagę, to prawda jest taka, że w nic z tego nie wierzą. Apolityczność jest dla nich wyłącznie sposobem dominacji, wytaczania swojej polityki, który polega na stwarzaniu wrogiego nam standardu, do którego musimy się dopasować. Standardu, którym można dogodnie manipulować tak, by wykluczać niechciane głosy lub zmuszać je do dławiącej asymilacji. Wymaganie przyjęcia odpowiedniego dekorum i spełnienia różnych wymogów jest ledwo zakamuflowaną ingerencją w naszą formę życia, nasz sposób myślenia i bycia, który wyznacza granice naszej inicjatywy. Skuteczne wpojenie odruchów poszukiwania uznania – odwoływanie się do „prawa do protestu”, zawieranie formalnych porozumień pozwalających protestującym okupować, gorączkowy research, żeby potem w debacie czy na negocjacjach wypaść na „zorientowanych” i „oczytanych”, organizowanie zajęć dydaktycznych na okupacji, żeby nie było, że jest się „imprezującymi studentami”, itd. – wytwarza podmiotowości pozbawione mocnych podstaw, niepewne i nieczujące mocnego gruntu pod nogami, o który mogłyby się zaprzeć politycznie. A nawet jeśli ktoś temu standardowi dorówna i będzie żądał sprawczości, która jest z nim wiązana, to przekona się, że standard ten od zawsze przykrywał jedynie nierówność pozycji władzy nie do przeskoczenia, której skutki się jedynie przyklepuje i pro forma prosi się z góry przegranych o parafkę. Dialog jest więc tą podwójną metodą aktywnego osłabiania politycznej woli i zanieczyszczania autonomicznie stworzonej formy życia, i jednoczesnego namaszczania zwycięzcy zanim jeszcze dojdzie w ogóle do konfliktu.
Z drugiej strony, dorównanie temu wrogiemu i sztucznemu standardowi – stworzonemu głównie po to, by sfabrykować podział na tych, którzy dostąpili wiedzy i są jej wysłannikami, a całą resztą – ma potencjał głęboko godzić w tę iluzję. Pokazać, że charakterystyki intelektualnych elit – elokwencja, oczytanie, autorytatywność – nie są czymś zarezerwowanym tylko dla „namaszczonych” uczonych. Co więcej, może naprawdę zademonstrować, że obraz, który akademicy wokół siebie roztoczyli, jest mniej więcej tak przekonującym i równie średniowiecznym misterium, jak machanie kadzidłem w kościele. Im bardziej obraz akademickości byłby postrzegany jako arbitralny, tym bardziej niesprawiedliwy byłby uniwersytecki monopol na wiedzę i prawdę, a tym samym być może udałoby się wzmocnić autonomiczne procesy ich wytwarzania, które mobilizowałyby ludzi do walki o inną rzeczywistość. To wymagałoby oczywiście dużej samoświadomości i intencjonalności po stronie protestujących, i otwiera inną problematykę związaną z angażowaniem się w sferę publiczną: to, co publiczne – lub wycelowane w sferę publiczną – niekoniecznie musi być wyłącznie takie. Można zadać pytanie o to, na ile protestujący dostosowywali się do standardu, a na ile ich działanie wynikało z pewności siebie wynikającej z wiedzy i kompetencji nabytych w trakcie studiów. Różnica jest znacząca: w pierwszym przypadku mamy do czynienia z zupełnie wrogim kształtowaniem podmiotowości, a w drugim z wyłaniającą się kontrpodmiotowością, która obraca się przeciwko tym, którzy ją wykształcili, wykorzystując przy tym otrzymane od nich narzędzia.
Tutaj uwidacznia nam się właśnie pewien problem: o ile na udział władz w sferze publicznej praktycznie zawsze spogląda się z podejrzliwością i zakłada się ich nieszczerość, to wobec ruchów społecznych ma się zwykle przeciwne oczekiwanie: szczerości ich komunikacji i jej niewyrachowania, tego, że będzie praktykowały speaking truth to power. Wynika to z wizji ruchów społecznych, według której jedyną ich siłą ma być bezpośredni nacisk, dla których sfera publiczna jest terenem zupełnie wrogim, a wykorzystywanie jej – korzystanie z grantów czy innego wsparcia miejskich instytucji, startowanie w wyborach, pojawianie się w miediach itd. – jest oznaką zdrady. To sprawia, że praktycznie wszystko, co ruchy komunikują w sferze publicznej, jest odczytywane jako ich prawdziwe stanowisko. Jest to szkodliwe na dwa różne sposoby. Z jednej strony utożsamia członków ruchu, który stosuje takie przebiegłe działania, ze stosowanymi przez nich zabiegami, co może sprawiać, że część osób się w niego nie zaangażuje, postrzegając go jako reformistyczny, oportunistyczny czy nawet kolaborancki. Z drugiej strony natomiast, jeśli zakładamy, że ruch społeczny – w który wierzymy i za którym stoimy – zawsze mówi, jak jest, możemy zupełnie przypadkiem przyjąć treści, które były strategiczną kreacją czy dywersją jako prawdziwe, uwierzyć w nie i zacząć je popierać. Co ważniejsze jednak, wizja ta wyklucza inne formy interwencji, z których nie wszystkie wymagają realnej, zmasowanej siły, a czasami muszą być podjęte w sytuacji relatywnej słabości – czyli właściwie naszej obecnej kondycji. Tymczasem władze wkładają minimalny wysiłek w kreowanie swojego wizerunku i korzystają ze wszystkich dostępnych im brudnych sztuczek. Jest to niezaskakujące, bo one same są wizerunkiem – standardem tego, co się ukazuje[10]. Samolegitymizująca się mordercza izraelska kolonizacja jest najlepszym dowodem na śmiertelne splątanie władzy ze sferą publiczną, na spektakl. Tej śmiercionośnej machiny nie zatrzyma próba działania wyłącznie na poziomie tego, co publiczne, co widoczne, bo widoczność jej działań jest tym, co je umożliwia[11]. Brakuje wyraźnie wyrażonej wizji ruchu, który używa sfery publicznej tak samo instrumentalnie i cynicznie co władze – i tak samo jak ona sprawia pozory dobrej woli, by robić to niepostrzeżenie – ale jednocześnie nie poprzestaje na niej. Ruchu, który pod przykrywką publiczności jest w stanie się sprawnie przegrupowywać, wewnętrznie zorganizować i uderzać, niekoniecznie to otwarcie komunikując. Może starać się wzrastać w warunkach zbrojnego pokoju sfery publicznej i zabiegać o uznanie, będąc jednocześnie duchowo odpornym na jego wpływ – tylko po to, by zyskać lepszą strategiczną pozycję – a potem, gdy będzie w stanie, zrobić co do niego należy. Potrzeba nam wizji ruchu, który obróci fałsz sfery publicznej przeciwko swojemu wrogowi.
Należy też powiedzieć, że uznanie pracowania nad swoją obecnością w social mediach za bardzo istotne, a nawet nadrzędne – co było w przypadku tych okupacji bardzo ewidentne – świadczy niestety o naszej słabości do podważenia rządów spektaklu. Radzko jesteśmy wystarczająco silni, by pomimo niejawienia się w tej cyfrowej sferze publicznej, by w stanie wpłynąć na otaczającą nas rzeczywistość. Jesteśmy więc zmuszeni do uczestniczenia w tej samej cyrkulacji obrazów, bo do tego zostało sprowadzone nasze społeczne i politycznie istnienie: jeśli się nie jawimy, to nie istniejemy. Wszelki ruch musiałby więc nie tylko cynicznie wykorzystać sferę publiczną, ale też ostatecznie dążyć do tego, by się od niej uniezależnić.
„Liberated zone” – zakłócanie i studenckość
Ujmowanie uniwersytetu jako fabryki produkującej wiedzę nie jest niczym nowym. Krytyki produktywizmu, utowarowienia wiedzy i kapitalistycznego zepsucia powiązane z tym jego ujęciem też są nam prawdopodobnie dość dobrze znane[12]. Uniwersytet, wespół z innymi instytucjami tego społeczeństwa, produkuje też natomiast studenta – przede wszystkim jako pole napięć.
Z jednej strony bycie studentem jest sprzedawane jako szansa na dostąpienie wyższej wiedzy akademickiej i potencjału, jaki się z tym wiąże: nie tylko jako bycia kimś uczonym w imię postępu ludzkości, ale też zwykłej życiowej szansy zapewnienia sobie lepszej przyszłości. Student ma ponadto reprezentować pewien inteligencki etos, wzbogacać życie publiczne i uczestniczyć w krytycznej wymianie myśli. Taki student to jednak w większości najwyżej wyobrażenie o studencie, które nie jest nawet do końca uniwersyteckim ideałem, bo uniwersytet nie dąży do jego realizacji. W praktyce jednak otrzymuje często wiedzę, która jest spłaszczona, przedawniona, fałszywie obiektywna i służy bardziej podtrzymaniu funkcjonowania tego społeczeństwa tak, jak funkcjonuje, niż robieniu jakichś przełomowych odkryć, które miałyby popchnąć ludzkość w przyszłość (ewentualnie, tak jak AI, wspomagać akumulację kapitału). Co więcej, studenci na własnej skórze odczuwają fałsz obiecywanej im społecznej mobilności, gdy po wieloletnich studiach i tak muszą pójść do „zwykłej”, często niewykwalifikowanej, pracy.
Poza wyobrażeniami o studencie i jego roli istnieje też student jako namacalna rzeczywistość, której osoby studiujące faktycznie doświadczają. Jest on tak naprawdę głównie wygodnym pracownikiem i istnieje przede wszystkim jako swoje wyższe, wolne od podatku wypłaty, jako szansa dla pracodawcy by nie musieć płacić ZUSu, a także w swojej dyspozycyjności, również w weekendy, święta i inne dni wolne. Z drugiej strony, student jest też strategią na zarabianie więcej, statusem cywilno-prawnym, który można sobie załatwić, żeby żyć godniej; strategią przetrwania na rynku pracy. Ten kontrast pomiędzy studentem-obrazem – na które się składają wizje osiągnięć, rozwoju i bycia częścią bogatej kultury akademickiej, a studentem-składem technicznym – gdzie student ukazuje się jako nic więcej niż kolejny zdominowany podmiot w kapitalistycznym trybie produkcji, składa się na wewnętrznie sprzeczną egzystencję. Student z jednej strony konsumuje symboliczny nadmiar tego społeczeństwa, a z drugiej jest tylko pustym obrazem tego nadmiaru, fałszywym dowodem jego istnienia. Uniwersytet produkuje dzisiaj takiego studenta, dla którego wiedza się tak naprawdę nie liczy – bo i czemu miałaby, skoro studiowanie to i tak w większości decyzja cyniczna, niepodyktowana rzeczywistym zainteresowaniem, które w dzisiejszym świecie i wobec takiego uniwersytetu byłoby zwykłym frajerstwem. Studenta, który studia odklepuje tak jak pracę – byleby zdać – którą się wykonuje, by mieć pieniądze na swoje prawdziwe zainteresowania. Nietrudno zrozumieć, dlaczego to nie jest podmiotowość z potencjałem politycznym. Bo kto do cholery chciałby walczyć o tak wyzutą z duszy, sparciałą instytucję, jak uniwersytet?
A jednak okupacje miały miejsce. Klucz do tego tkwi w podstawowej funkcji okupacji, czyli zakłócaniu. Co to oznacza „zakłócić uniwersytet”? Czy jest to tylko zawieszenie lub przeszkodzenie w funkcjonowaniu instytucji, by wywrzeć nacisk? Co taki nacisk mógłby tak naprawdę dać? Jaka jest potencjalność zakłócenia czegoś, co i tak już miernie funkcjonuje? Uniwersytet, przy całej swojej instytucjonalnej przewadze, jaką nad nami ma, jest sam w sobie całkowicie bezsilnym politycznie bytem. Jego autonomia jest autonomią impotencji. Wszystko to zresztą lubią zauważać same władze, które podkreślają, że same z siebie nie mogą podjąć decyzji o zerwaniu współprac z izraelskimi instytucjami. Tak więc każdy podmiot, który chce być jakkolwiek sprawczy – jeśli nie chce ugrzęznąć w uniwersytecie i w nim skarłowacieć – musi w swojej tendencji wskazywać poza niego. Osoby okupujące doskonale zresztą sobie z tego zdawały sprawę i według tej logiki działały, gdy uczestniczyły w spotkaniu z MSZ i pojawiły się w sejmie. Sposobem wykroczenia poza uniwersytet jest też właśnie jego zakłócenie jako aparatu kreowania i wymuszania danego sposobu funkcjonowania i bycia w przestrzeni. Zakłócenie zwykłego funkcjonowania w danym miejscu oznacza możliwość tchnięcia w nie nowego życia, wolnego od starych i utartych w nim form – w tym przypadku, od studenta. Dzięki temu właśnie okupacje były tym, czym były: nie dzięki tożsamości studenta i jej potencjałowi, czy wartości realnego lub wyidealizowanego uniwersytetu, a pomimo nim. Nie walką o uniwersytet, a o przestrzeń, która jest przez niego zajmowana i marnotrawiona. Uniwersytet w taki właśnie sposób odzyskuje potencjał: gdy porzucamy go jako instytucję, a przejmujemy – w niej lub bardziej spektakularny sposób – jako infrastrukturę.
I tak spanie, gotowanie, tworzenie sztuki, spędzanie wolnego czasu czy tworzenie organicznej wspólnoty w przestrzeni przeznaczonej do oderwanej emocjonalnie nauki (czy jest coś bardziej oziębłego niż sala z ławkami i krzesłami?) można potraktować jako takie właśnie rodzaje aktywności, które nie tylko były dowodem na częściowe wyzwolenie tej przestrzeni, ale też ją aktywnie wyzwalały. Destabilizowały one publiczność uniwersyteckiej przestrzeni zawłaszczając ją pod nieprzejrzysty dla władzy użytek kolektywny, wypełniając ją praktykami, które w różny sposób wchodziły z nią w konflikt i tworzyły punkt oparcia. Tak też osoby studenckie mniej postrzegały siebie przez pryzmat bycia studentami – a być może i nigdy do końca tak siebie nie postrzegały? – i zaczęły widzieć się w tym, jak używały przestrzeni wespół z innymi. Jak w każdym z takich usytuowanych ruchów, zaczęły komponować nową podmiotowość, opartą nie tylko o walkę i stworzoną częściowo na jej potrzeby, ale też o siebie nawzajem, w obrębie realnej wspólnoty, czy – można się pokusić o to określenie – komuny[13]. Wszystko to w wyraźnym kontraście z całkowicie fikcyjną „wspólnotą akademicką”, która w kontraście z kolektywnie żyjącymi ze sobą okupującymi wyraźnie ukazała się jako zdekomponowana masą, którą łączą jedynie relacje zarobkowe i strzępki przeżartej przez mole „tradycji”.
Wyzwolenie przestrzeni prozaiczną aktywnością reprodukcji życia na okupacji pozostawało z pewnym napięciu z organizowaniem w niej aktywności „dydaktycznej”: wykładów, warsztatów, zajęć itd. Z jednej strony ta aktywność też wychodziła na przekór studentowi, bo wiele osób opisywało to, jak bardzo aktywność ta różniła się od zwykłych zajęć uniwersyteckich i była prawdziwym doświadczeniem nauki wyrwanej z rąk zhierarchizowanej instytucji. Była to, jak wyłoniło się w korespondencji z jednym z moich przyjaciół, reprodukcja symboliczna tak samo niezbędna dla podmiotowości powstałych na okupacji, jak gotowanie, sprzątanie czy wspólne spędzanie czasu. Reprodukcja pozwalająca im się podtrzymać i utwierdzić się w rzeczywistości, która solidarność z Palestyną ukazuje jako antysemityzm i terroryzm, która nie ma miejsca na taką formę protestu. Z drugiej strony nacisk na te aktywności i to, jak były przedstawiane – jako części „alternatywnego uniwersytetu” – może sugerować, że przestrzeń ta nadal tkwiła w jej starych trybach użytkowania. Wiązało to okupacje z wizerunkiem studenckości, kreowanej przede wszystkim na social mediach, i nawet jeśli znaczna większość ich codzienności była uniwersytetowi wydarta i niestudencka, to kreowany na zewnątrz obraz często odzwierciedlał się w realnych stosunkach społecznych na okupacji. Nawet jeśli kreuje się go cynicznie i strategicznie, to zawsze ryzykuje się uosobieniem przedstawienia; odegraniem roli, którą sami wykreowaliśmy – szczególnie jeśli mówimy o przestrzeni, której publiczność nie została w pełni zdestabilizowana. To w oczywisty sposób prowadziło do zawężenia okupacji: nie tylko w jej politycznych celach, które z czasem coraz bardziej grzęzły w ramach uniwersytetu, zamiast – tak jak na początku – wskazywać poza nie, ale i w wąskim gronie osób, które w jakiś sposób czuły się związane ze „społecznością akademicką”. Zamiast postawić na potęgę nowej socjalizacji, jaka kryje się w rozkładzie tożsamości i środowisk społecznych, okupacje swoją formą i wizerunkiem zamknęły się w obrębie tej samej wspólnoty akademickiej, z które dopiero co się wydostały.
Studenckość ujawniła się więc jako limit tych okupacji – przede wszystkim ograniczający to, kim mogli być okupacyjni „my”. Podczas rozpoczynania okupacji, „my” było kategorią w ruchu, stale zmieniającą się liczbowo i jakościowo, gdzie zmiana podmiotowości korespondowała z rozszerzeniem grona ludzi, z którymi można było zacieśniać więzy i budować wspólną okupacyjną formę życia. Studenckość ograniczyła dalsze jakościowe przemiany potrzebne, aby kształt tego „my” później zmienić, co doprowadziło do klasycznego i znanego wszystkim problemu: było nas „za mało”. Ilość nie była tu jednak niczym innym, jak funkcją niewystarczająco naruszonej jakości. Co więcej, afirmowanie studenckości powstrzymuje proces rozkładu iluzji akademickich standardów, bo odgradza te charakterystyki w, co prawda, niższego rzędu, ale nadal wyjątkowej, wyspecjalizowanej tożsamości. Student jest właściwie niczym innym, jak grodzeniem tego, czym może stać się osoba przebywająca w budynkach uniwersytetu; ta pierwotna akumulacja dokonuje się na potrzeby uniwersytetu, który zamiast „wolnomyślicieli” potrzebuje jednostek, które może uczynić ekwiwalentnymi (poprzez realizowanie tej samej podstawy programowej, z założeniem, że wszystkich podniesie na ten sam poziom wiedzy), które potem może wprawić w obieg w obrębie ekonomii wiedzy. I tak walka przeciw autonomii uniwersytetu w określaniu prawdy i przeciwko granicom pomiędzy nim, a światem zewnętrznym, zamienia w walkę wewnętrzną, o ducha uniwersytetu, w granicach akademii obrazu i jej standardów. Walkę, która nikogo poza studentami nie obchodzi i którą ostatecznie toczą oni sami.
Całe to pole napięć sugeruje, że zastanawiając się na polityczną podmiotowością przyszłych walk, nie możemy targani entuzjazmem w pełni porzucić kategorii studenta w nadziei na wymanifestowanie tego samego potencjału, który wymagał niezwykłych okoliczności i dużej ilości pracy do zmaterializowania. Musimy raczej pamiętać o ograczeniach, które się ze studeckością wiążą i wciąż muszą być realnie przezwyciężone. Równie złym kierunkiem jest obstawanie przy pozytywnym ujęciu studenta, które te ograniczenia wymazuje – niezależnie czy jest to doszukiwanie się jakiegoś „mandatu” na działanie polityczne czy też teoretyzowanie studenta-pracownika. Potrzebna jest zupełnie inna kategoria: niestudent. Podobieństwo do „niepodmiotu”, którego grecki kolektyw Blaumachen dopatrywał się w „erze zamieszek”, jest tutaj nieprzypadkowe. Tak samo jak niepodmiot, który: „jest jednocześnie podmiotem i nie-podmiotem z powodu swej historycznie definiowanej zależności pomiędzy integracją i wyłączeniem z procesu wytwarzania wartości.”[14], w przypadku którego „[p]rekaryzacja, nieustanne «wewnątrz-na zewnątrz», kreuje (nie-)podmiot (nie-)wykluczenia, gdyż inkluzja w coraz większym stopniu dokonuje się przez ekskluzję, głównie pośród młodych.”[15], tak samo niestudent, który jest włączany w sferę wiedzy tylko po to, by być z niej wykluczany przez jej instrumentalizację i utowarowienie, jak i przez wytworzenie warunków (tragiczna sytuacja mieszkaniowa, wyczerpująca praca, itd.) sprzyjających temu, by przyswajanie tej wiedzy było spłycone, utrudnione, a w skrajnych przypadkach uniemożliwione. Niestudent dostępuje zaszczytu spojrzenia w Miejsce Najświętsze tylko po to, by zostać z niego natychmiastowo wyrzuconym, co jest przyczyną jego oburzenia, poczucia zdrady, zawodu i wkurwienia, ale i jego potencjałem. Niestudent nie ma przyszłości, a wiedza zdobyta przez niego podczas studiów jest w tym społeczeństwie bezużyteczna. (To znamienne, że studenci okupujący w solidarności z Palestyną w Polsce byli praktycznie wyłącznie „humanistami” z kierunków pokroju Kulturoznawstwa, Filozofii, Socjologii, czy studentami ASP – to w końcu właśnie podgrupa osób studiujących, która najbardziej odczuwa brak horyzontów na przyszłość.)
Będąc wewnątrz uniwersytetu i jednocześnie będąc ciągniętymi na jego zewnętrze, niestudenci i niestudentki są w unikalnej pozycji do rozpuszczenia granic pomiędzy uniwersytetem a światem. Z jednej strony umożliwiły wlanie się świata w uniwersytet i odnalezienie nowych kompozycji społecznych potrzebnych do zniesienia separacji społeczeństwa kapitalistycznego w ogóle. Z drugiej, konsekwentnie wyciągnęły wnioski z tego, czego uczyły się na studiach i zastosowały tą wiedzę w praktyce, zamieniając ją w polityczne narzędzie. Tym samym udowodniły, że jest ona użyteczna, ale tylko na przekór temu, jak wartościuje ją społeczeństwo towarowe, a więc tylko przeciwko temu społeczeństwo. A już w szczególności przeciwko oniemiałym akademikom, którzy chcieliby, by pozostała ona w wieżach z kości słoniowej[16]. Niestudent jest więc walką przeciwko grodzeniu dokonywanemu przez uniwersytet – jedyną szansą, by odratować jakąkolwiek potencjalność pozostałą jeszcze w tożsamości studenta.
„We may not be in Palestine but our hearts are” – działanie etyczne i celowość
Pomijając wszystko inne, okupacje były przede wszystkim etyczne. Nie jednak w sensie humanitarnym czy moralnym, gdzie działania odwołują się do jakichś ogólnych wartości czy praw posiadanych przez jeszcze bardziej ogólne podmioty, takie jak „człowiek”, a ich horyzont wyznacza poszanowanie tych praw. Etyczne znaczy: były częścią konkretnej sytuacji, w solidarności z którą działały, w odwołaniu do konkretnych wartości afirmowanych przez konkretne podmioty, przeciwko imperialnemu moralnemu status quo. Tą sytuacją jest oczywiście palestyński ruch oporu, w ramach którego wybuchła Studencka Intifada – wydarzenie, wobec którego okupacje były wierne[17] – a tym, przeciwko czemu występowały: międzynarodowy kolonialny establishment, którego kulminacją, punktem najwyższej intensywności, jest totalna przemoc Izraela (i dokładnie ten sam porządek, który reprezentuje prawa człowieka). Oznacza to więc, że był to w zasadzie ponadnarodowy ruch dekolonialny, dla którego stawianie ograniczonych w swoim zakresie żądań było przede wszystkim sposobem samopowielenia – szerzenia się i materializowania – nie horyzontem. Jest to ważne tym bardziej, że działanie etyczne musi być jednocześnie zmaterializowane, wymaga przyjęcia zdecydowanej formy (życia), która jest w stanie stawić ciała i czyny tam, gdzie same słowa byłyby niewystarczające. I to właśnie pokazały okupacje – że etyka nie jest kwestią stanowisk moralnych, tylko organizacji i życia.
Instytucje z kolei są niezdolne do obierania stanowisk etycznych. Instytucja jest we właściwym sensie poza jakąkolwiek sytuacją i wiernością temu, czego sytuacja wymaga, a więc w ramach jej niemożliwe jest przeprowadzanie działań etycznych[18]. Moment, w którym zaczynają one podejmować jakiekolwiek działania wyznacza zwykle tragiczny moment, w którym już tak naprawdę niczego nie da się zrobić (MTS, podejmując decyzję o aresztowaniu zbrodniarza wojennego po tak długim czasie, nie udowadnia, że jest zdolny do działania właściwie, a jeszcze wyraźniej pokazuje swoją impotencję w powstrzymaniu katastrofy). Z kolei zanim to zrobią, spędzają mnóstwo czasu na niekończących się biurokratycznych wysiłkach wypełniania formalności, deliberowaniu, organizowaniu debat i pierdzeniu w stołki z pełną świadomością, że ostatecznie nie zamierzają zrobić absolutnie niczego. W skrócie, jest to opóźnianie decyzji tak bardzo, że gdy już nadchodzi, przestaje być decyzją, a staje się formalnością. Podjęcie „właściwej” decyzji po tak długim czasie zwlekania, ostateczne „przejrzenie na oczy” po dużej ilości argumentów i presji z wielu stron nie jest wyrazem postawy etycznej. Nie byłoby nią, nawet gdyby po jakimś czasie została w końcu wyrażona jako potępienie ludobójstwa. Podkreślenie tego jest tym ważniejsze w sytuacji, w której dwie z trzech okupacji zakończyły się tworząc uniwersyteckie komisje etyczne. Działanie etyczne ma swój czas i miejsce – gdy się go wówczas nie podejmie, przykrywka etyczności skrywa jedynie obrzydliwy obraz instytucji, która wszystkie mordy dokonane za jej panowania jest w stanie ująć w język prawny oczyszczający ją z jakichkolwiek win. Jest to obraz nędzy, którego żadna komisja nie zmieni.
Poza działaniem etycznym, istnieje drugie określenie, któremu warto by się tu przyjrzeć bliżej: władza konstytuująca. W klasycznym konstytucjonalistycznym ujęciu sięgającym Rewolucji Francuskiej, władza konstytuująca jest pozaprawnym źródłem władzy ukonstytuowanej – istniejącego porządku prawnego i instytucji – upatrywanym w różnych podmiotach, takich jak lud, naród, czy obywatele. Jest ona praktycznie wyłącznie „fikcją, którą władza ukonstytuowana przedstawia jako coś historycznego, jak tylko udaje jej się ustabilizować sytuację”[19], a nie faktyczną siłą; może ona się pojawiać w sferze publicznej co najwyżej symbolicznie, jako protestujący obywatele czy wyborcy. W sensie bardziej radykalnym jednak, jest to faktyczna, autonomiczna siła, której obecna władza ukonstytuowana nie reprezentuje, i która pomimo niej ma nadal zdolność do „tworzenia reguł funkcjonowania rzeczywistości społecznej, reguł wspólnotowego życia”[20], i to „nie według wcześniej istniejących reguł, lecz według zasad, które sama tworzy”[21]. Okupacje nie wpasowują się do końca w żaden z tych dwóch sensów: nie są z jednej strony akceptacją zupełnie impotentnej, obywatelskiej polityki, ale nie reprezentują też niemalże ontologicznej siły kreacji. Nadal wydaje się być to jednak najtrafniejszy sposób na opisanie tych okupacji: choć wpisywały się w pewne prawne konwencje, korzystały na szarej strefie, którą stwarzały; były pełne kreatywności jeśli chodzi o kreowanie swoich wewnętrznych form politycznych i w większości zachowywały zdolność do ich zmiany; udało im się wypracować konstytuujący wpływ na uniwersyteckie władze, utrzymując przy tym swoją integralność i nie pozostawiając wszystkiego instytucjom, a zachowując potencjał do przyszłych działań wewnątrz i poza nimi.
Problemem z władzą konstytuującą jest taki, że pozostawia ona w całości struktury władzy; jedyne co, to może je tymczasowo zalewać, lub się z nich przelewać, nie usuwa im w żaden sposób gruntu spod nóg. To oznacza, że władza prędzej czy później jest w stanie się zregenerować, a co gorsza, jako świeżą krew wykorzystać tych, którzy ją kwestionowali. Wnoszenie „pozytywnych” instytucjonalnych zmian niesie ze sobą ryzyko nauczenia uniwersytetu jak radzić sobie z oporem i dostarczenia mu narzędzi do jeszcze dotkliwszego mydlenia oczu, jeszcze skuteczniejszego grania na czas i tworzenia biurokratycznych labiryntów. Co gorsza, częściowe żądania, które w kontekście globalnego ruchu wyrażały dekolonialne aspiracje, teraz mogą się stać idealną okazją do nieetycznego instytucjonalnego obmycia rąk. Bo gdy z Palestyny zostaje coraz mniej, a interes instytucji naukowych we współpracy z Izraelem może z czasem maleć – częściowo przez rosnącą presję międzynarodową, ale nie mniej dzięki oddolnym ruchom – mogą one skłaniać się ku spełnieniu żądań w jakimś wymiarze, ale nie legitymizując palestyński ruchu oporu, a powołując się na prawa człowieka i organy międzynarodowe.
Takie oto wyzwanie stoi przed (nie?)studentami, którzy przyjęli miano Intifady z jego etycznymi wymogami: jak nie pozwolić uniwersytetom na ten fortel, jednocześnie nie stając się współwinnymi regeneracji status quo? Jak – tak samo, jak względem Intifady – być wiernym wobec swojego okupowania i jego etycznych wymogów? Jak utrzymać potencjał władzy konstytuującej, a być może odkryć w sobie drzemiącą moc destytuującą[22]? Jednym z największych zagrożeń dla okupacji jako politycznego doświadczenia jest wchłonięcie ich w etykę uniwersytecką, fałszywą regenerację studenckiej podmiotowości politycznej – co może być ułatwione przez to, jak często odwoływały się one do wartości uniwersyteckich w trakcie swojego trwania. Jeśli się to nie stanie, to okupacje staną się w któryś momencie po prostu częścią historii uniwersytetu, drobnym przypisem. A muszą, przeciwnie, ciąć tę historię w pół.
Żeby sobie wyobrazić, jak można się do tego zabrać, trzeba pomyśleć o potencjalnym źródle siły. Okupacje w Polsce od samego początku miały jedynie część pierwotnej energii Studenckiej Intifady i jej potencjału, który stale się ulatniał i pozostawił je okaleczone, z ograniczonymi możliwościami i ostatecznie zderzającymi się z rzeczywistością. Im dłużej trwały i im bardziej jasne zdawało się, że nie osiągną swoich postulatów – lub przynajmniej nie w pełni – poczucie tego potencjału coraz bardziej malało. „Realizacja” części z pierwotnych postulatów przypieczętowała zanik tego potencjału i zniknięcie okupacji na dobre. Żeby wyobrazić sobie w jaki sposób doświadczenie okupacyjne może przetrwać realizację swoich celów, trzeba myśleć o tym, co już podczas jej trwania wykraczało poza deklarowane postulaty-cele i nie dawało się w nich zamknąć, czasami wchodząc nawet z nimi w konflikt. To oznacza, że jeśli zależy nam nie tyle na kultywowaniu ich, co pochwyceniu i nie wypuszczaniu ich pierwotnej obietnicy i potencjału, to powinniśmy myśleć o tych momentach, kiedy okupacja stawała się czystymi środkami – czyli „środk[ami], które wyzwalają się od swojego związku z celem, pozostając przy tym środkami”[23]. Kiedy okupujący eksperymentowali z działaniami, które nie były założone od samego początku i wychodzili poza samych siebie.
Trzeba zaznaczyć, że okupacje od samego początku funkcjonowały jako dużo więcej niż swoje bezpośrednie postulaty – były przedłużeniem polskiemu ruchowi palestyńskiego i dały mu drugie życie. Ruch ten, bez tej konkretnej materialiacji, prawdopodobnie by się rozmył; szczególnie w wakacje, kiedy obumiera wszelka działalność polityczna. Okupacje powzięły na siebie trudne zadanie przejęcia pochodni i energii tego ruchu, które teraz znów są przekazywane na ulice, a osoby niedawno okupujące spełniają role organizatorskie i lokują się w nowych kompozycjach, utrzymując swoją polityczną potencjalność poza okupacją. Wybawione w pewnym stopniu zostają też działania dydaktyczne, czy też „okupacja jako funkcja edukacyjno-kulturowa”, jak to bywało nazywane. Są one nie tylko etycznie wierne Intifadzie, bo kultywują kulturę, która jest w ogromnym stopniu zapisem oporu i walki o istnienie, ale też zademonstrowały już swój potencjał żywotności poza swoją bezpośrednią funkcją w ramach okupacji. Nie można też zapomnieć o grupach skonsolidowanych w ramach stworzonych przez okupacje struktur ogólnopolskich, które choć same nie okupowały, to podczas trwania okupacji organizowały różne akcje, a teraz przejmują pochodnię walki. To z kolei zwraca uwagę ku czemuś innemu: osoby, które okupowały, są czymś znacznie więcej, niż tylko kimś, kto może opowiedzieć ciekawą historię, lub w momencie próżności pochwalić się byłym politycznym zaangażowaniem. O ile zdołają one utrzymać relacje ukształtowane przez to doświadczenie, z łatwością udowodnią, że zawsze były siłą polityczną, której potencjału okupowanie nigdy nie mogło wyczerpać.
Pochwała przeszkadzania
Jedną ze zdobyczy tych okupacji jest powolne ponowne normalizowanie bycia zakłócającym. „W strajku chodzi o to, by przeszkadzać” i podobne sformułowania pojawiające się nie tylko w obrębie ruchu, ale również w komentarzach na social mediach, są objawem pewnego zwycięstwa: walce udało się wytworzyć kontrpodmiotowości wystarczająco silne, by oprzeć się przywołaniom do porządku i afirmujące swoją wrogość wobec władz. To bardzo ważne, by popchnąć to jeszcze dalej i stworzyć nie tyle atmosferę przyzwolenia, co entuzjazmu wobec szeroko pojętego przeszkadzania. To nie tylko podstawowy warunek oporu – coś niezbędnego, by mieć swobodę dobierania takich środków walki i oporu, jakie w danym momencie uznaje się za potrzebne. Legitymizowanie takiego negatywnego ujęcia swojej aktywności politycznej zabezpiecza również przed zamknięciem się w obrębie sztywnego wyobrażenia o sobie i swojej działalności politycznej. W przeciwieństwie do pozytywnych ujęć – np. nazywanie strajku „pokojowym” – które są samodzielnym wytwarzaniem sobie ograniczającego standardu, afirmowanie tej podstawowej zasady antagonistyczności w działaniu przeciw władzom jest niezbędnym warunkiem walki i radosnej podmiotowości, która nie potrzebuje jej uznania i buduje powszechny etos ignorowania jej napomnień. Ustanawia pozycję etyczną tak silną, że nie może być wchłonięta przez władze i wyzwala siebie samą od bycia względem nich reaktywne.
Ogólnie rzecz biorąc, powinniśmy pozostać niezmiennie antagonistyczni wiedząc, że nie dokonała się jeszcze żadna sprawiedliwość, a jedynie machinacje instytucji, które próbują zmyć krew z rąk. Rozwiązania instytucjonalne to pułapka. Oczywiście można się za nimi opowiadać – a czasami nawet trzeba, jeśli jest to jedyna wyobrażalna droga odniesienia jakichkolwiek celów – ale ostatecznie jedynie po to, by wzmocnić swoją własną autonomiczność. Nie tylko w sensie chwalenia się własnymi dokonaniami, ale żeby, gdy dojdzie do nieuchronnego rozczarowania instytucjami i ich fałszywymi obietnicami, móc reprezentować przeciwną, właściwą i niekapitulującą stronę konfliktu. Bo sprawiedliwość jesteśmy w stanie zaprowadzić tylko my, w obrębie i na drodze walki o wydłużonej czasowości i żywotności, która rozgrywa się właśnie na naszych oczach[24]. Walki, która nie zadowoli się niczym innym, niż całkowitym upadkiem kolonialnego porządku i zadośćuczynieniem za wszystkich, którzy w jej trakcie polegli. Jako aktywne podmioty polityczne nigdy nie możemy dać się wciągnąć w wizję wypełnionej powinności, osiągniętego celu, dzięki któremu możemy spocząć. Musimy być raczej stale niespokojni, bo tego domaga się pamięć o wszystkich, którzy byli przed nami. Pamięć, której nie możemy dać spocząć w pokoju, tylko która musi raczej wciąż nas niepokoić i wyrywać z jakiejkolwiek możliwej pozycji spoczynku.
Zdjęcia (kolejno):
[1] https://www.instagram.com, dostęp 04.01.2025.
[2] Wszystko dopiero przed nami, Nieczytelne, 2024 [https://nieczytelne.com/2024/06/08/przed-nami/, dostęp: 04.01.2025].
[3] Tamże.
[4] Zob. G. Roggero, Krótkie uwagi o metodzie: produkcja wiedzy i conricerca[w:] Edu-factory. Samoorganizacja i opór w fabrykach wiedzy, Kraków 2011.
[5] Dziennik okupacyjny, dzień 194: Oświadczenie Pokojowego Protestu Okupacyjnego UWr [https://pokojowaokupacjawroclaw.github.io/, dostęp: 04.01.2025].
[6] Stanowisko Konferencji Rektorów Uniwersytetów Polskich w sprawie działań wojennych w Strefie Gazy [https://www.uw.edu.pl/stanowisko-krup-w-sprawie-dzialan-wojennych-w-strefie-gazy/, dostęp: 04.01.2025].
[7] „[O]brońcy etyki uzależniają konsensualne rozpoznanie Zła od istnienia zła radykalnego. […] jej współczesna wersja odwołuje się systematycznie do jednego «przykładu»: zagłady europejskich Żydów dokonanej przez nazistów. […] Zarówno Zagłada jak i nazizm zostały uznane za coś niepojmowalnego, niewysławialnego, coś bez precedensu i bez wyobrażalnym następców […]. Jednocześnie jednak wciąż się je przywołuje, porównuje i używa się ich […]. Paradoks ten wiąże się w istocie z samym pojęciem radykalnego Zła […]. Miara musi pozostać niewspółmierna, choć jednocześnie stale trzeba ją czymś mierzyć” [A. Badiou, Etyka. Przewodnik Krytyki Politycznej, tłum. P. Mościcki, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2009, s. 77-78].
[8] Tamże.
[9] Używam tutaj określenia „profanacja” tak jak robi to Giorgio Agamben: „Rzymscy prawnicy doskonale rozumieli znaczenie słowa «profanować». Rzeczy będące własnością bóstw uznawano za święte lub religijne. Nie można było nimi obracać ani swobodnie rozporządzać: sprzedawać, pożyczać pod zastaw, puszczać w dzierżawę ani ustanawiać na nich służebności. […] Poświęcać (sacrare) oznaczało przenieść rzeczy po za sferę prawa ludzkiego; profanowanie było zatem restytucją, ponownym przekazaniem ich ludziom do swobodnego użytku.” [G. Agamben, Pochwała profanacji [w:] Profanacje, tłum. M. Kwaterko, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2006, s. 93].
[10] Jak mówi klasyk: „Spektakl jawi się jako niedostępna i niepodważalna faktyczność. Jego przesłanie brzmi: co się ukazuje, jest dobre; a co jest dobre, ukazuje się” [G. Debord, Społeczeństwo spektaklu, tłum. M. Kwaterko, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2006, s. 36].
[11] Jak pisze Ian Alan Paul: „Anestetyczna przemoc liczy życia coraz dokładniej tylko po to, by móc jeszcze dokładniej obliczyć ich zdewastowanie. Przyznaje życiom udział, ale tylko po to, by mogły uczestniczyć w swojej ekspansywnej czystce. Sprawia, że życia stają się coraz bardziej widoczne, ale tylko po to, by móc je jeszcze bardziej wymazać.” [I. A. Paul, Anestetyczna przemoc, tłum. Nieczytelne, 2023, https://nieczytelne.com/2023/12/29/anestetyczna-przemoc/, dostęp 04.01.2025]
[12] Zob. J. Sowa, K. Szadkowski, Fabryki wiedzy [w:] Edu-factory. Samoorganizacja i opór w fabrykach wiedzy, Korporacja Ha!art, Kraków 2011.
[13] Po więcej o historii politycznej formy komuny, jej współczesności i związku z kształtowaniem nowych podmiotowości, zob. K. Ross, The Commune Form: The Transformation of Everyday Life, Verso Books, 2024.
[14] Blaumachen and friends, Powstanie (nie-)podmiotu [w:] „Inny Świat” nr. 37, 2012.
[15] Tamże.
[16] Oczywiście trzeba przy tym wszystkim uważać, by nie popaść w orędownictwo wokół kolejnego podmiotu, który w końcu dostarczy nam tego, czego pragniemy, jak tylko dobrze go pomyślimy. Niestudent, tak jak go ujmuję, jest jedynie mapą pewnych szans obecne w składzie technicznym studenta, które być może mogą zostać przekute na skład polityczny. To, czy jednak tak się stanie – i czy w ogóle kategoria ta poprawnie te szanse identyfikuje – musi być zweryfikowane przez praktykę.
[17] Żeby rozwikłać co to oznacza, zarysujmy najpierw badiouowskie pojęcie „wydarzenia”. Jest to coś nadmiarowego wobec danej sytuacji jako „coś, czego ani te sytuacje, ani właściwy dla nich sposób zachowania, nie są w stanie uwzględnić”. Takim wydarzeniem może być równie dobrze rewolucja francuska, jak i teorie Galileusza. Wierność to „działać w sytuacji uzupełnionej przez wydarzenie i myśleć […] o tej sytuacji «według» wydarzenia. Dopóki jednak wydarzenie wymyka się wszelkim normalnym regułom sytuacji, oznacza to przymus wynalezienia nowego sposobu bycia i działania w tej sytuacji” [A. Badiou, Etyka. Przewodnik Krytyki Politycznej, tłum. P. Mościcki, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2009, s. 57].
[18] Badiou, na przykładzie lekarza, opisuje co oznacza wierność wobec wymogów konkretnej sytuacji. W tym konkretnym przypadku mamy do czynienia z prostą sytuacją medyczną – chora osoba przychodzi do szpitala: „w tych okolicznościach lekarz nie jest lekarzem, jeśli nie traktuje tej sytuacji zgodnie z zasadą maksymalnych możliwości: powinien zająć się osobą, która o to prosi […] bez ograniczeń – do końca, przy użyciu całej wierzy, wszystkich istniejących środków i nie troszcząc się o nic innego”. Później kontrastuje to z samym szpitalem, który często sięgnie po wszelkie „dobre powody”, by tej opieki odmówić: „Ponieważ «komisje etyczne» i inne sposoby roztrząsania «wydatków na zdrowie» oraz «odpowiedzialnego zarządzania» są czymś tak diametralnie innym od jedynej rzeczywistej sytuacji medycznej, mogą tylko uniemożliwiać wierność jej” [A. Badiou, Etyka. Przewodnik Krytyki Politycznej, tłum. P. Mościcki, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2009, s. 34]. Ten konkretny przykład można rozszerzyć: instytucje nie operują w ramach sytuacji, które są niebanalnie proste i ludzkie, a raczej według logiki własnych ustaw, statystyk i kalkulacji, zarówno politycznych jak i pieniężnych. Nie mogą być niczemu wierne, bo są z natury oportunistyczne.
[19] Niewidzialny komitet, Destitution and the revolutionary question, tłum. Nieczytelne, 2022. [https://nieczytelne.com/2022/04/16/destytucja-a-rewolucja/, dostęp: 04.01.2025].
[20] M. Ratajczak, Forma życia i dobro wspólne. Geneza i aktualność współczesnej włoskiej filozofii politycznej, Instytut Badań Literackich PAN, Warszawa 2020, s. 239.
[21] Tamże, s. 241.
[22] Mówiąc bardzo ogólnikowo, idea destytucji odnosi się do przerwania cyklu rewolucji rozmianych w „kategoriach dialektyki pomiędzy władzą ukonstytuowaną a władzą konstytuującą”, gdzie o rewolucji „myśli się jako o momencie, w którym władza konstytuująca bierze górę nad władzą ukonstytuowaną”. Destytucja zamiast tego mierzy w usunięcie, wyparcie – czy jakby powiedział Agamben, zdeaktywowanie – władzy, bez jej zastępowania kolejną instytucją. Raczej „sprowadza się ona do ustanowienia się osobno, wypracowania formy-życia i przekazania jej dalej. Logikę przejęcia władzy zastępuje logika urośnięcia w siłę.” [Destytucja…, tłum. Nieczytelne, 2022.] Stawką destytucji jest więc zdobycie nie potestas – klasycznie rozumianej władzy politycznej, a potentia – mocy do kształtowania naszego życia wespół z innymi.
[23] G. Agamben, Mezzi senza fine, Torino 1996
[24] Zob. R. K. Bolton, Palestine’s Lesson’s for the Left, tłum. Ill Will, 2024. [https://illwill.com/palestines-lessons-for-the-left, dostęp 04.01.2025].